Kent Gordon - Alan Craik 01 - Nocna pułapka, !!! 2. Do czytania, !!!. !.Kryminał i sensacja

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
KENT
GORDON
NOCNA
PUŁAPKA
1
14 marca 1990,21.37 czasu Greenwich, Amsterdam
ył tylko niepozornie wyglądającym mężczyzną w ciemnym płaszczu przeciw-
deszczowym. Na nosie miał okulary o szkłach mokrych od deszczu. Zwykły
urzędas, można by pomyśleć. Nikt. Ktoś, kogo łatwo się zapomina.
Wszedł do małego parku. Przez dwadzieścia metrów kroczył skąpaną w świetle
latarni ścieżką, po czym skręcił w ciemności na ukryte za rododendronami drew-
niane schody pnące się stromo ku górze. Na szczycie małego wzniesienia było
dość miejsca dla dwóch czy trzech ludzi, którzy, gdyby chcieli, mogli podziwiać
panoramę Amsterdamu albo obserwować spacerowiczów - jeśliby jacyś akurat
przechadzali się po parku.
Nieznajomy spojrzał w dół. Po trzech minutach pojawiła się kobieta. Nade-
szła z przeciwnej strony. Kroczyła powoli, niezgrabnie, co było normalne przy
zaawansowanej ciąży. On przez chwilę patrzył na nią, zbiegł na dół rozgarniając
mokre gałęzie i stanął przy niej.
Kobieta, wystraszona, zachwiała się i cofnęła o krok, po czym, jak się wyda-
wało, rozpoznała nieznajomego i skuliła się, jakby chciała uchronić przed ciosem
siebie lub swoje dziecko. Mężczyzna mówił szybko i bardzo cicho; może miał do
sprzedania coś użytecznego, ale niezbyt atrakcyjnego - na przykład polisę ubez-
pieczeniową. Kobieta przygryzła górną wargę, rozmazując jaskrawoczerwoną
szminkę.
Z daleka dobiegał szum samochodów; tu, w parku, było tylko tych dwoje
ludzi, jakby odizolowanych od reszty świata.
Mężczyzna pytają o coś. Wygląda na to, że mu się spieszy.
Ona potrząsa głową.
On mówi dwa czy trzy słowa. Jest sztywno wyprostowany. Co powiedział?
„Czy jesteś pewna? Nie zrobisz tego? Nie możemy?"
Ona szybko potrząsa głową i próbuje się cofnąć.
Mężczyzna wyciągnął rękę z kieszeni płaszcza i poderżnął gardło kobiecie,
z którą rozmawiał. Upadła na czarny asfalt. Do kałuży zaczęła się sączyć krew.
7
B
Mężczyzna odwrócił się i poszedł.
Po siedmiu minutach siedział już w taksówce. Wyjął z kieszeni płaszcza białą
kartkę i czarny długopis. Długopisem postawił znak przy pierwszym z czterech
nazwisk na liście. Mały minus.
22.47 czasu Greenwich, nad Atlantykiem
-
Szpieg?
-
Hę? Tak, Rafe?
-
Pamiętaj, że mamy stan ograniczonej emisji elektronicznej i nie włączaj
nic, dopóki nie powiem, kapujesz?
-
Tak, tak, wiem.
Alan Craik zerknął kątem oka na operatora czujników, tak dobrego w swoim
fachu, że Alan czuł się przy nim jak dzieciak. Ciągle miał ochotę zadawać mu
typowo dziecięce pytania: a skąd pan to wie? A jak pan to robi? Jak, dlaczego,
czemu, ale...? Zresztą, właściwie jestem dzieciakiem, pomyślał Alan ze smut-
kiem, żółtodziobem, dojrzałym dzięki swoim umiejętnościom.
- No to jazda - powiedział Rafe. Alan nie potrafił jeszcze zachowywać się
na takim luzie, częściowo autentycznym, a częściowo udawanym, typowym dla
doświadczonych lotników.
Samolot z rykiem wystrzelił z katapulty. Alan poczuł się tak, jakby wszystkie
flaki opadły mu do skarpet. Powinienem się do tego przyzwyczaić, pomyślał,
dlaczego nie miałbym być ha luzie? Czy ktokolwiek poza nim obawiał się, że
dostanie mdłości? Czy ktokolwiek poza nim myślał, że samolot tonie w czarnym
oceanie, a nie wzbija się w ciemne niebo?
Czy Alan kiedykolwiek będzie w stanie wystartować z lotniskowca, nie my-
śląc o swoim ojcu i o tym, jak ciężko być synem wojownika?
15 marca, 1.21 czasu Greenwich, niedaleko lotniska Heathrow
Tam, gdzie droga skręca w stronę Iver, stoi kamienny most nad wąską rzecz-
ką. Gdy spojrzeć w prawo od mostu, między gałęziami widać napis obwieszcza-
jący, że to teren prywatny, należący do klubu wędkarzy; patrząc uważniej można
wypatrzyć również metalową bramę.
Niepozorny mężczyzna w płaszczu i okularach ruszył w stronę tej bramy. Szedł
szybkim krokiem, mimo że panowały ciemności, a ścieżka była błotnista. Wyjął
klucz, otworzył bramę i wszedł na teren klubu. Podobnie jak w Amsterdamie, te-
raz też wspiął się na zbocze zamiast skorzystać ze ścieżki. Obejrzał siatkę ogro-
dzeniową w świetle małej latarki. Dziury były tam gdzie zawsze. Wyglądało na
to, że brama jest tylko na pokaz.
I znowu czekał, obserwując teren. W oddali niebo rozjarzały bladoczerwone
światła Londynu; przy drodze, wokół latarń utworzyły się świecące kule z mgły. Po
8
sześciu minutach na kamiennym moście pojawiła się ludzka sylwetka - tęgi mężczy-
zna, ledwie widoczny zza nagich, czarnych gałęzi drzew. Przybysz wychylił się przez
poręcz, jakby chciał przejrzeć się w lustrze wody, i popatrzył przed siebie, w stronę
ogrodzonych terenów. Następnie i on wszedł przez bramę na teren klubu wędkarskie-
go; w odróżnieniu od drobnego mężczyzny, który przybył tu przed nim, grubas nie-
pewnie stawiał nogi. Zaklął siarczyście i włączył latarkę ukrytą w dłoni tak, by wydo-
stawały się tylko cienkie smużki światła. Mocno zasapany, ruszył ścieżką przed siebie.
Mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym odezwał się: „Fred". Mówił chra-
pliwym głosem, z charakterystycznym akcentem. Fr-r-red. Ten drugi odwrócił się,
lekko wystraszony. W słabym świetle płynącym od strony mostu widać było jego
grube wargi i powieki, wyglądające tak, jakby bezustannie płynęły spod nich łzy.
Mężczyzna w płaszczu podszedł do niego. Mówił tak, jakby chodziło o coś
niezwykle ważnego i pilnego zarazem. Jedną rękę miał wyciągniętą, drugą trzy-
mał w kieszeni. Znów wydawało się, że chce coś sprzedać, że próbuje o czymś
przekonać swojego rozmówcę; kiedy Fred spuścił oczy, mężczyzna pochylił gło-
wę, by nie stracić kontaktu wzrokowego z rozmówcą. Jedno słowo zostało wypo-
wiedziane głośniej niż pozostałe: pieniądze.
Fred potarł dłonią tłusty podbródek. Obydwaj mężczyźni rozejrzeli się. Fred
podniósł głowę, popatrzył na rozświetlone niebo nad Londynem, powiedział coś,
roześmiał się nerwowo.
Niepozorny mężczyzna znów się pochylił. Powtórzył pytanie: no więc? Tak
czy nie?
Fred w odpowiedzi wymamrotał coś, wyraźnie bez przekonania; to jednak wy-
starczyło. Jego rozmówca uśmiechnął się, skinął głową i ścisnął Freda za ramię. Po-
klepał go po plecach, jakby mówił: „Dobry pies". Fred wyszczerzył radośnie zęby.
Rozmawiali jeszcze przez dwie minuty. Mówił głównie ten drobny mężczy-
zna. Coś cierpliwie wyjaśniał. Fred kiwał głową albo pomrukiwał na znak, że
rozumie. Nagle jego rozmówca klepnął go w ramię i odszedł.
Po ośmiu minutach stał już przy telefonie w cieniu zamkniętego pubu. Włą-
czył małą latarkę i wyciągnął białą kartkę. Przy drugim nazwisku na liście - na-
zwisku Freda - postawił mały plusik.
Długopis zawisł nad trzecim nazwiskiem: Clanwaert.
Mężczyzna spojrzał na zegarek i zadzwonił na numer w Moskwie. Upłynęło
sporo czasu, zanim udało się uzyskać połączenie - rosyjskie telefony nie działały
zbyt dobrze. Wreszcie w słuchawce odezwał się czyjś głos.
- Każ im się przygotować - powiedział nieznajomy.
1.36 czasu Greenwich, nad Atlantykiem
Tysiąc osiemset metrów nad powierzchnią wody alfa golf siedem zero sie-
dem przecinał powietrze z prędkością czterystu trzydziestu węzłów. S-3B, nie-
wiele młodszy od najmłodszego członka załogi, zaczynał odczuwać zmęczenie.
Ludzi siedzących w środku powoli ogarniała nuda.
9
W dole szkwał burzył spowite w ciemności wody Atlantyku.
S-3B miał za zadanie odnaleźć amerykańską grupą bojową, powracającą do
bazy. Takie ćwiczenia zawsze odbywały się w marynarce. Punktem honoru każ-
dego nowo przybyłego dowódcy było nie dać się wpuścić w maliny załodze lotni-
skowca, którego miejsce zajmowała jego jednostka. Dlatego AG 707, pełniący
funkcję forpoczty, próbował odnaleźć grupę bojową, ukrytą gdzieś pomiędzy Gi-
braltarem a przylądkiem Hatteras.
- Szpieg, chyba posunęliśmy się za daleko na południe - zauważył pilot. -
Myślisz, że te palanty siedzą na biegunie, czy jak?
Przydzielony do eskadry oficer wywiadu przeważnie jest nazywany „Szpie-
giem" -jeśli ma szczęście. Niektórym bowiem trafiają się o wiele gorsze przy-
domki. Alan Craik był nowym Szpiegiem - świeżo upieczonym podporucznikiem,
młodszym oficerem, który dopiero zdobywał doświadczenie. Rafehausen, pilot,
nie przepadał za nim. Ale nazywał go „Szpiegiem", a nie gorzej, ponieważ Craik
był jedynym znanym mu oficerem wywiadu, gotowym wejść na pokład umęczo-
nej starej bestii, AG 707, i latać razem z dorosłymi.
Jak to ktoś powiedział: „W czym oficer wywiadu przypomina Eda, gadające-
go konia? Gada, ale latać nie umie".
Ten dzieciak był jednak inny.
Siedem godzin w wyrzucanym fotelu nadal stanowiło dla niego męczarnię.
Ale dawało mu to sporą satysfakcję, odkąd odkrył, że jest dobry w tym, co robi -
w odczytywaniu i interpretacji danych z monitorów, wyciąganiu ważnych infor-
macji z radaru i komputera. Równie ważne było, że powoli, krok po kroku, za-
czynał zdobywać szacunek pozostałych lotników.
I ojca.
- No, Szpieg, co jest grane?
Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, wtrącił się starszy sierżant Craw.
- Chłopak robi, co może, daj mu pan spokój. Przecież to, co musi znaleźć, to
jak tyłek gza siedzącego na tyłku gza.
Rafę mruknął coś pod nosem. Stary samolot otrząsnął się jak pies i leciał
dalej w noc.
1.41 czasu Greenwich, Moskwa
Niki Gieblew rąbnął słuchawką o stół i zaczął złorzeczyć prezydentowi Gor-
baczowowi, merowi Moskwy Jelcynowi i wszystkim tym, przez których nie
mieszkał w Nowym Jorku czy choćby Los Angeles. Już po raz trzeci próbował
dojść do ładu ze swoim telefonem. „Połącz się, ty palancie! - chciał krzyknąć. -
Bądź miły!"
Niki Gieblew siedział otoczony elektronicznym sprzętem wyprodukowanym
w Japonii, na Tajwanie i we Włoszech, który szczęśliwym trafem znalazł się w cię-
żarówce ukradzionej w Finlandii. Niki był przedsiębiorcą. Nowym Ruskim.
Eurokapitalistą. Kanciarzem.
10
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klobuckfatima.xlx.pl