King Stephen - Mroczna wieza 01 - Roland, ebook, King Stephen

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
STEPHEN KING
Mroczna wieża I
Roland
(Przełożył Andrzej Szulc)
SCAN-dal
 Edowi Fermanowi
który podjął ryzyko
stawiając na te historie.
REWOLWEROWIEC
Człowiek w czerni uciekał przez pustynię, a rewolwerowiec podążał w ślad za
nim. Pustynia stanowiła kwintesencję wszystkich pustyń - ogromna, rozpościerająca
się w każdym kierunku na odległość, którą można było liczyć w parsekach. Biała;
oślepiająca; bezwodna; pozbawiona innych punktów orientacyjnych prócz spowitych
mgłą gór, rysujących się niewyraźnie na horyzoncie, oraz kęp diabelskiej trawy,
sprowadzała słodkie sny, koszmary i śmierć. Wyłaniający się co jakiś czas słupek
wskazywał drogę, poryty bowiem koleinami szlak, który przecinał alkaliczną
skorupę, był kiedyś traktem i jeździły nim dyliżanse. Od tamtego czasu świat poszedł
naprzód. Świat opustoszał.
Rewolwerowiec szedł równym krokiem, nie spiesząc się i nie zbaczając ze
szlaku. Skórzany bukłak opasywał go niczym pęto kiełbasy. Był prawie pełen.
Rewolwerowiec przez wiele lat doskonalił się w khef i doszedł do piątego poziomu.
Na siódmym albo ósmym nie czułby pragnienia; obserwowałby z kliniczną chłodną
uwagą swoje odwadniające się ciało, nawilżając jego szczeliny i mroczne wewnętrzne
zakamarki, tylko kiedy podpowiadałby mu to rozum. Nie doszedł jednak do siódmego
ani ósmego poziomu. Doszedł do piątego. Był więc spragniony, ale nie odczuwał
szczególnie wielkiej potrzeby, by się napić, w jakiś nieokreślony sposób wszystko to
sprawiało mu przyjemność. Było romantyczne.
Pod bukłakiem miał swoje rewolwery, świetnie wyważone i dopasowane do
ręki. Dwa pasy krzyżowały się nad jego kroczem. Na biodrach kołysały się
przymocowane skórzanymi rzemykami kabury. Były dobrze naoliwione, żeby nie
popękać w prażącym bezlitośnie słońcu. Kolby rewolwerów wykonano z żółtego,
mazerowanego sandałowego drewna. Tkwiące w ładownicach mosiężne naboje
migotały i puszczały zajączki na słońcu. Skóra cicho skrzypiała. Same rewolwery nie
wydawały żadnych odgłosów. Przelały krew. Nie było konieczności hałasowania
w sterylnym powietrzu pustyni.
Ubiór rewolwerowca miał nieokreślony kolor deszczu lub kurzu. Nosił
 stebnowane drelichowe spodnie. Między ręcznie dzierganymi dziurkami rozchylonej
pod szyją koszuli przewleczony był luźny rzemyk.
Rewolwerowiec wspiął się po łagodnym zboczu wydmy (choć w zasadzie nie
było tu piasku; powierzchnię pustyni stanowił skalny zlepieniec i nawet porywiste
wiatry, które wiały po zapadnięciu zmroku, niosły tylko pył ostry niczym proszek do
czyszczenia) i zobaczył z boku, tam gdzie najwcześniej chowało się słońce,
porozrzucane , szczątki małego ogniska. Nigdy nie przestawały go cieszyć drobne,
podobne do tego ślady, po raz kolejny potwierdzające przynależność człowieka
w czerni do rodzaju ludzkiego. Wargi rewolwerowca skrzywiły się w dziobatej,
łuszczącej się twarzy. Ukucnął.
Jako opału człowiek w czerni użył oczywiście diabelskiego ziela - jedynej
rzeczy, która się tu do tego nadawała. Ziele paliło się tłustym płaskim płomieniem
i paliło się wolno. Mieszkańcy pogranicza mówili, że diabeł mieszka nawet
w płomieniach. Palili je, lecz nie patrzyli w ogień. Mówili, że diabły hipnotyzują,
dają znaki i w końcu wciągają w płomienie tego, kto patrzy. Mógł je ujrzeć każdy, kto
był na tyle głupi, by spojrzeć w ogień.
Źdźbła spalonej trawy ułożone były w znajomy już kształt ideogramu. Pod
ręką rewolwerowca rozsypały się w szary bezsens, w popiele nie było nic oprócz
zwęglonego plasterka boczku, który zjadł w zadumie. Od dwóch miesięcy podążał za
człowiekiem w czerni przez pustynię - bezkresny, przeraźliwie monotonny
czyśćcowy ugór - i nie znalazł na razie innych tropów prócz higienicznie sterylnych
ideogramów jego ognisk. Nie znalazł manierki, butelki ani bukłaka (sam zostawił ich
za sobą cztery, niczym zrzucane przez węża skóry).
Ogniska mogły stanowić wiadomość, pisaną litera po literze. Bierz nogi za
pas. Albo: Koniec jest już blisko. Albo nawet: Zjedz coś u Joego. To nie miało
znaczenia. Nie znał się na ideogramach, jeśli to były ideogramy. Ten popiół był tak
samo zimny jak inne. Wiedział, że jest coraz bliżej, ale nie wiedział, skąd to wie.
Wstał i otrzepał ręce.
Żadnych innych tropów; ostry jak brzytwa wiatr wywiał wszelkie ślady, jakie
mogły odcisnąć się na ubitej ziemi. Nigdy nie zdołał odnaleźć odchodów swojej
zwierzyny. Nic. Tylko te wystygłe ogniska wzdłuż starodawnego traktu
i funkcjonujący bez przerwy dalmierz w jego własnej głowie.
Usiadł i pozwolił sobie na niewielki łyk wody z bukłaka. Przebiegł oczyma
pustynię i spojrzał na słońce, które chyliło się ku zachodowi w odległym kwadrancie
 nieba, a potem wstał, wyjął wciśnięte za pas rękawice i zaczął rwać diabelskie ziele
na własne ognisko, które rozpalił w popiele pozostawionym przez człowieka
w czerni. Ironia tego faktu, podobnie jak doskwierające pragnienie, sprawiała mu
gorzką satysfakcję.
Hubką i krzesiwem posłużył się dopiero, kiedy o minionym dniu świadczyło
jedynie ulotne ciepło gruntu pod stopami i szydercza pomarańczowa kreska na
monochromatycznym horyzoncie. Spoglądał cierpliwie na południe, w stronę gór, nie
spodziewając się i nie mając nadziei, iż zobaczy cienką, prostą nitkę dymu z innego
ogniska. Patrzył, bo to należało do gry. Nie zobaczył niczego. Był blisko, ale tylko
stosunkowo blisko. Nie dość blisko, by ujrzeć dym o zmierzchu.
Skrzesał iskrę na suche, postrzępione źdźbła i położył się po nawietrznej, tak
żeby dym zwiewało na pustynię. Wiatr, z wyjątkiem wirujących co jakiś czas małych
trąb powietrznych, był niezmienny.
Wyżej płonęły gwiazdy, również niezmienne. Miliony słońc i światów.
Przyprawiające o zawrót głowy konstelacje, zimny ogień w każdym pierwotnym
odcieniu. Na jego oczach niebo zmieniło kolor z fioletowego na hebanowy. Meteor
zakreślił krótki spektakularny łuk i zgasł. Ogień rzucał dziwne cienie; diabelskie ziele
wypalało się powoli, tworząc nowe wzory - nie ideogramy, lecz proste, krzyżujące się
linie, w nieokreślony sposób złowrogie w swojej rzeczowej stałości. Wzór, w który
ułożył łodygi, nie był artystyczny, lecz pragmatyczny. Mówił o tym, co białe i co
czarne. Mówił o mężczyźnie prostującym źle zawieszone obrazy w obcych
hotelowych pokojach. Ognisko paliło się równym, wolnym płomieniem; w jego
rozżarzonym jądrze tańczyły fantomy. Rewolwerowiec nie widział ich. Spał. Dwa
wzory, wzór sztuki oraz wzór biegłości, zlały się ze sobą. Wiatr pojękiwał. Co jakiś
czas zabłąkany wir powietrza porywał smugi dymu i wtedy rewolwerowca dotykały
jego nitki. Tkały kanwę jego snów w taki sam sposób, w jaki mały pyłek stwarza
perłę w ostrydze. Od czasu do czasu rewolwerowiec pojękiwał do wtóru z wiatrem.
Gwiazdy nie zwracały na to uwagi, podobnie jak nie zwracały uwagi na wojny,
ukrzyżowanie oraz rebelie. To również powinno sprawić mu przyjemność.
II
Schodząc z ostatniego wzgórza, rewolwerowiec prowadził osła o
 wybałuszonych od skwaru martwych oczach. Ostatnie miasteczko minął trzy tygodnie
wcześniej i podążając starym traktem, którym kiedyś jeździły dyliżansy, napotykał
odtąd wyłącznie kryte darnią osady mieszkańców pogranicza. Osady zmieniły się
w pojedyncze chaty, zamieszkane na ogół przez trędowatych albo wariatów. Bardziej
odpowiadało mu towarzystwo wariatów. Jeden z nich wręczył mu kompas marki
Silva z nierdzewnej stali, każąc go oddać Jezusowi. Rewolwerowiec wziął go
z poważną miną. Jeśli Go spotka, na pewno odda kompas. Chociaż raczej się tego nie
spodziewał.
Minęło już pięć dni, odkąd minął ostatnią chatę, i podejrzewał, że nie zobaczy
ich więcej, ale wspiąwszy się na szczyt ostatniego zwietrzałego wzgórza, ujrzał
znajomy, kryty darnią, niski dach.
Osadnik, zaskakująco młody człowiek ze zmierzwioną grzywą
truskawkowych włosów, które sięgały mu prawie do pasa, pielił z zaciekłą
gorliwością niewielkie poletko kukurydzy. Muł sapnął ciężko i osadnik podniósł
wzrok. Utkwił na chwilę swoje płonące błękitne oczy w przybyszu, po czym podniósł
obie ręce w krótkim geście pozdrowienia i pochylił się, żeby dalej pielić położoną
najbliżej chaty grzędę, ciskając co chwila przez ramię diabelskie ziele i rzadziej
karłowatą łodygę kukurydzy. Jego czupryna trzęsła się i powiewała na wietrze, który
dął prosto z pustyni, nie napotykając po drodze żadnych przeszkód.
Rewolwerowiec zszedł powoli ze wzgórza, prowadząc osła z chlupoczącą
w bukłakach wodą. Zatrzymał się przy skraju uschłego zagonu, napił się trochę wody
z bukłaka, żeby pobudzić wydzielanie śliny, po czym splunął na jałową ziemię.
- Życie za twoje zbiory.
- Życie za twoje własne - odparł osadnik i wyprostował się. Coś chrupnęło
głośno w jego plecach. Przyjrzał się bez lęku przybyszowi. Widoczna między brodą
i czupryną skóra twarzy nie nosiła śladów zgnilizny, a w jego oczach, choć nieco
dzikich, nie malowało się szaleństwo. - Nie mam nic prócz kukurydzy i fasoli -
powiedział. - Kukurydza jest za darmo, ale musisz kopsnąć coś za fasolę. Dostarcza ją
tu co jakiś czas pewien gość. Nie bawi u mnie zbyt długo. - Osadnik parsknął
śmiechem. - Boi się duchów.
- Przypuszczam, że bierze cię za jednego z nich.
- Przypuszczam, że tak.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
- Nazywam się Brown - przedstawił się osadnik, wyciągając rękę.
  [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klobuckfatima.xlx.pl