Odnośniki
- Index
- Kaye Marilyn - Replika 02 - W pogoni za Amy, !!! 2. Do czytania, Marilyn Kaye - Replika
- Kaye Marilyn - Replika 10 - Lodowaty ziąb, !!! 2. Do czytania, Marilyn Kaye - Replika
- Kearney Paul -- Boże Monarchie 4 - Drugie imperium, !!! 2. Do czytania, Kearney Paul
- Kearney Paul -- Boże Monarchie 2 - Królowie heretycy, !!! 2. Do czytania, Kearney Paul
- Kearney Paul -- Boże Monarchie 1 - Wyprawa Hawkwooda, !!! 2. Do czytania, Kearney Paul
- karta pracy ucznia klasy drugiej nr 15 kwiecien, pomoce dydaktyczne, czytanie ze zrozumieniem
- Katarzyna Gacek & Agnieszka Szczepańska - Beata i Monika 02 - Dogrywka, !!! 2. Do czytania, czytadła do poczytania
- karta pracy klasy trzeciej nr8 grudzien, pomoce dydaktyczne, czytanie ze zrozumieniem
- Kent Gordon - Alan Craik 01 - Nocna pułapka, !!! 2. Do czytania, !!!. !.Kryminał i sensacja
- Kellerman Jonathan - Petra Connor 01 - Billy Straight, !!! 2. Do czytania, !!!. !.Kryminał i sensacja
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- szawka.xlx.pl
Kirst Hans Hellmut -- Kamraci 1, !!! 2. Do czytania, Kirst Hans Helmut
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Hans Hellmut Kirst
KAMRACI
Tom 1
Dwudziestego kwietnia 1961 roku
—
szesnaście lat po ostatniej
(na razie) wojnie
—
w pewnym mieście zachodnioniemieckim (nazwijmy je
Rheine-Bergen) znaleziono trupa mężczyzny. W toku śledztwa wstępnego
stwierdzono, że śmierć nastąpiła tego samego dnia od strzału w serce.
Z dalszych badań wynikało, że człowiek ów był już raz zarejestrowany jako
zmarły, i to przed szesnastu laty, w roku 1945, w ostatnich dniach ostatniej
(na razie) wojny.
Pewien człowiek, niejaki K. R., zebrał wszystkie szczegóły dotyczące tej
sprawy, a tym samym materiał do niniejszej książki. To, co się stało,
nazwijmy morderstwem popełnionym przez solidarnych kamratów.
Poniżej opowiadane będą właśnie dzieje tego człowieka, który dwukrotnie
zmarł urzędowo, oraz dzieje może jeszcze dziwniejszych skutków, jakie ta
podwójna śmierć wywołała.
5
1. Co umarło, to winno być pogrzebane
Kiedy Karlowi Schulzowi wydało się, że zobaczył człowieka, do którego śmierci się
przyczynił, znowu zaczął padać deszcz.
W tejże chwili zabłysło oślepiająco jasno światło neonu jak wściekle syczący
płomień. Dookoła Karla Schulza był jeden rozedrgany blask, od którego aż oczy bolały.
Mimo to Schulz spoglądał badawczo na twarz, która wydawała mu się znajoma.
Twarz ta była szara jak stary pergamin. Wąska, podłużna, jakby zżarta przez dręczące
myśli lub głód, wyglądała za szybą autobusu niemal jak widmo. Oczy sprawiały wrażenie
jam, w których czai się rozkład lub tajemnica, albo dławiąca, głucha pustka i nieskończona
ciemność.
Ponownie mignęło jaskrawozielone światło neonu, który właśnie Schulz naprawiał, i
omiotło chwiejną smugą obydwa słupki przy wjeździe do stacji benzynowej, rozświetlając
jednocześnie ostrym błyskiem wnętrze mizernego autobusu, w którym siedział człowiek o
twarzy nieboszczyka.
Twarz za szybą autobusu, znajdującą się w odległości kilku metrów od Schulza, tę twarz,
która zdawała się być twarzą nieboszczyka, przesłoniły teraz strumienie deszczu i upiornie ją
zniekształciły. Wreszcie zatarła ją całkowicie osiadająca na szybach autobusu warstwa wody,
brudu i pary wychodzącej przy oddechu z ust ludzi siedzących w wozie.
Schulz zamarł na swej drabinie. Nie poruszył się nawet wówczas, kiedy tuż obok niego
wybuchł płomień i oświetlił wszystko dookoła upiornym, bezlitosnym blaskiem: wyce-
mentowaną przed słupkami u wjazdu nawierzchnię, jego dwóch pomocników, stojących z
obojętnymi minami, i przypominający kształtem skrzynię, szaroczarny, ociekający błotem i
wodą autobus.
Potem zapadła na sekundę dręcząca ciemność.
Krótkie spięcie — powiedział rzeczowo pracownik stacji benzynowej, nie ruszając się
z miejsca. A po chwili zapytał, nie bez pewnej nadziei w głosie:
Czyżby się coś stało, panie Schulz?
Schulz nie odpowiedział. Zaczął się powoli poruszać. Złażąc z drabiny, nie spuszczał oka
z autobusu.
Szofer autobusu, Bennicken junior, wyszedł z toalety i zbliżał się wolnym, leniwym krokiem.
— Czego się tak gapisz na mój autobus? — zapytał. — Chyba nie oczekujesz ode mnie, że
zawsze będę podjeżdżał tu do ciebie jak do apelu?
Schulz potrząsnął z niechęcią głową i wziął od swojego pomocnika kartkę, na której
wypisana była ilość litrów i cena. Z kartką w ręku wszedł do biura, nie spuszczając ani na
chwilę oka z autobusu. Bennicken junior kroczył za nim, rozstawiając szeroko nogi, jak
kowboj, który godzinami siedział w siodle. Jeśli idzie o sposób bycia, młodzieniec ten
wzorował się na filmach.
Pozdrów ode mnie swego ojca — rzekł Schulz. — Muszę z nim pomówić. Jeśli to
możliwe, niech jeszcze dziś do mnie zadzwoni. Sprawa jest pilna.
Nie zamierzasz chyba poskarżyć się ojcu? — Młody Bennicken był zaniepokojony jak
dziewica, która się lęka zbyt ostrego ataku. — Tego chyba nie zrobisz! Stary posiekałby mnie
na drobne kawałki.
Mógłbyś się starać mówić o ojcu z większym respektem — rzekł Karl Schulz z
wyrzutem.
Łatwo ci gadać, ostatecznie to nie twój ojciec. Wiem tylko tyle: jeżeli będziesz go
namawiał, żeby mi dał szkołę, posieka mnie na drobne kawałki. Przecież znam mojego
starego! Zgrabnie podszepnięte przez kolegę słówko znaczy u niego więcej niż Biblia.
Spokojna głowa — rzekł Schulz, spoglądając przez otwarte okno na autobus.
No to doskonale! — zawołał Bennicken junior z ulgą. Wszystko można by jeszcze w
życiu znieść, tylko nie za bardzo „tkliwą" opiekę ojcowską. — W takim razie wszystko w
porządku. Wiedziałem zresztą, że można być ciebie pewnym. Nie na próżno mówią, że z
tobą można konie kraść, a w razie potrzeby nawet i armaty.
Dobrze, już dobrze! — bronił się skromnie Schulz. Pochwały, zwłaszcza zasłużone,
nie uderzały mu do głowy. — Ale mógłbyś, gdybyś chciał, wyświadczyć mi pewną
przysługę.
Każdą — zapewnił go z miejsca Bennicken junior.
W twoim autobusie siedzi z tyłu jakiś mężczyzna. Znasz go może przypadkiem? Siedzi
przodem do kierunku jazdy, przy ostatnim oknie.
Co mnie obchodzą moi pasażerowie płci męskiej. Byle tylko płacili i siedzieli cicho.
A więc nie znasz tego człowieka? Nigdy go dotąd nie widziałeś?
Chodzi o tę bladą twarz w tyle wozu? Chyba nie.
Gdzie wsiadł?
Nie mam pojęcia. Zapewne w Babenburgu. Zapłacił, i to mi wystarcza.
Dokąd jedzie?
Do Rheine-Bergen. A gdzież by indziej? Następnym i ostatnim przystankiem jest
Rheine-Bergen. Targ bydlęcy. Tam ich wszystkich wyładowują. Ale jeżeli ten facet bardzo
cię interesuje, mogę skontrolować mu bilet.
Nie! — zawołał Schulz zdecydowanie, jak gdyby musiał się bronić przed grzechem
śmiertelnym. — Tylko bez niepotrzebnego szumu i hałasu! Nic, co by mogło wzbudzić
podejrzenia!
Jeżeli cię ten facet tak bardzo interesuje, mogę go wymacać, oczywiście delikatnie.
Wcale mnie nie interesuje! — Schulz próbował zachować całkowitą obojętność. —
Gdybyś jednak, mój mały,
9
mógł przypadkiem, zupełnie przypadkiem, wyniuchać, skąd ten człowiek jedzie, dokąd
zdąża, jak się nazywa, co ze sobą wiezie, czy jedzie sam, czy z kimś, to mógłbyś mi to
powiedzieć.
— Zrobione! — Młody Bennicken odegrał w duchu scenę z nowego filmu kowbojskiego:
był gotów bronić prawa rewolwerem, na razie jednak miał zaryzykować tylko czujne
spojrzenie. — Wezmę go sobie pod lupę. Nie bój się, żaden brytan nie zachowa się łagodniej
ode mnie.
C
zy coś jest nie w porządku? — zapytała brata Ewa Schulz. — Wracasz dziś do domu o wiele
wcześniej niż zazwyczaj.
— Przeszkadza ci to? — zapytał Schulz, udając beztroskę.
Ewa zaprzeczyła gwałtownie i zapewniła, że jest wprost przeciwnie. Odłożyła na bok jego
teczkę i zaczęła mu pomagać przy zdejmowaniu płaszcza. Robiła to nie bez czułości. „Duży
brat" opiekował się nią przecież, bronił jej — była mu nie tylko wdzięczna, kochała go.
Wbiegła przed bratem do łazienki. Szybko odsunęła na bok bieliznę damską, która wisiała
na sznurze. Wiedziała, że gdy wchodził do ich wspólnego mieszkania, odczuwał palącą
potrzebę umycia rąk. Czynił to nie tylko ze względów higienicznych, lecz także przez
wzgląd na sublokator kę.
Przy tego rodzaju przygotowaniach do odpoczynku na łonie rodziny Karl Schulz zwykł
był pogwizdywać albo nucić pod nosem jakąś ludową piosenkę. Postawny Schulz był w
gruncie rzeczy człowiekiem skromnym i prostym. Na ogół uważał życie za rzecz mało
skomplikowaną, a ludzi za dobrych z natury. Zwłaszcza tych, którzy mieli poczucie
koleżeństwa.
Tego wieczoru jednak przytulna atmosfera domowa zdawała się nie usposabiać Karla
Schulza do wesołości i pogo-
dy. Podczas gruntownego mycia rąk milczał jak automat muzyczny, do którego nikt nie
wrzucił ani feniga.
Czy coś podobnego jest możliwe? — zapytywał samego siebie. — Przecież ten, kto
umarł, powinien nie żyć. Co by to było, gdyby było inaczej?
Co chciałeś przez to powiedzieć? — zapytała Ewa.
Tak sobie rozmyślam — rzekł Schulz wymijająco. — Ale to nic ważnego.
Siostra, trzymając w ręku ręcznik, przyglądała mu się zatroskana. Była prawie o
dwadzieścia lat młodsza od brata; przyszła na świat jak gdyby przypadkiem. Rodzice jej
zginęli w ostatnich dniach wojny podczas bombardowania. W loterii totalnego
wytrzebienia wyciągnęli jedną z licznych wygranych.
Jesteś dziś inny niż zwykle — powiedziała Ewa ostrożnie. — Stało się coś?
Co się miało stać? — Karl Schulz usiłował zachowywać się z taką pewnością siebie,
jakby był w betonowym schronie. — Prowadzę uregulowany tryb życia, skąd więc miały-
by się brać niespodzianki? A w duchy nie wierzę!
Karl Schulz lubił uchodzić za człowieka z poczuciem humoru. Przykładał wagę do
tego, aby mieć opinię solidnego optymisty. Był szczęśliwy, kiedy go ktoś uważał za
dobrego, wesołego kolegę. Był dzięki temu szczęśliwy właściwie zawsze, odkąd tylko
zaczął myśleć, z wyjątkiem jednego może dnia w życiu. I akurat ten dzień próbuje teraz
wtargnąć gwałtownie do jego pamięci.
— Powiedz mi, Ewo — zapytał — czy przez ostatnie pięt
naście lat mocno się zmieniłem? Chodzi mi o wygląd ze
wnętrzny.
O ile potrafię sięgnąć pamięcią, w ogóle nie — zapewniła go Ewa z miejsca. — Dla
mnie wyglądasz zawsze tak samo jak dawniej.
Uważasz więc, że twarz człowieka w ciągu lat zbytnio się nie zmienia? Kiedy na
przykład spotykam starego kumpla, poznaje mnie od razu, tak jak ja jego?
Bardzo możliwe — przytaknęła Ewa.
Oczywiście można się również mylić. — Schulz podniósł wskazujący palec prawej
ręki jak profesor, który ma
obwieścić coś istotnego. — Ostatecznie szesnaście lat to diabelnie długo.
Na pewno, mój drogi. — Ewa wyczuła instynktownie, że bratu bardzo zależy na tym
zapewnieniu.
Są ludzie do siebie podobni, można ich ze sobą pomylić i wziąć jednego za drugiego,
prawda? Są nawet określone typy, egzystujące, żeby tak rzec, seryjnie. Słyszałaś coś o tym?
Oczywiście! — przytaknęła Ewa ochoczo. — Słyszałam i widziałam! Zwłaszcza wśród
kobiet bywają takie, które podobne są do siebie jak kopie. Nie er zęba ich daleko szukać.
Oj, dziewczyno, dziewczyno! — Karl Schulz powiedział to wesoło, gdyż na jakiś czas
siostra odwróciła jego uwagę od dręczącego pytania. — Czy to ma być aluzja?
Zaprzeczyła z podejrzanym pośpiechem. Ale Schulz wiedział: to była aluzja. Ewa
niedwuznacznie miała na myśli Marlenę Sonnenberg, która mieszkała tu jako sublokator-ka.
Widziała niewątpliwie w tej strojnej damie niebezpieczeństwo dla harmonijnego współżycia
rodzeństwa. Dla Karla natomiast Marlena Sonnenberg była miłym wypełnieniem wolnego
czasu i wolnych wieczorów, stanowiła coś w rodzaju ognia dla starego kominka.
Siostra nie powinna była interesować się tym. Miała dopiero lat osiemnaście, była na te
sprawy za młoda, za dziecinna. Winna była odnosić się do dużego brata z respektem i tak też
się odnosiła. Karl Schulz był tego absolutnie pewny. Jeżeli o niego chodzi, zastępował
siostrze rodzinę, matkę i ojca. Przede wszystkim ojca.
— Jesteś przecież moją kochaną dziewuszką — powie
dział tkliwie. — I zawsze nią będziesz.
Bardzo bym chciała!
Tego nikt zmienić nie jest w stanie! — Schulz pogłaskał swoją ukochaną siostrę po
ramieniu. — Nie zaprzątaj więc sobie głowy niedobrymi myślami, to podobno w twoim
wieku niezdrowo.
Pamiętaj i ty o swoim zdrowiu!
Schulz przyglądał się jej badawczo i ostrożnie, jak wiertacz, który ma przed sobą źródło o
nieznanej zawartości.
12
O ile mógł osądzić, nie stanowiła stuprocentowego wcielenia kobiecości, ale była ubrana bez
zarzutu i lśniła od czystości. Sprawiała wrażenie śniegu, który spadł przed chwilą. Była jak
śnieg, Schulz był pewien, że może to gwarantować. I był święcie przekonany, że nie zrobi
nic bez jego zezwolenia i zgody.
C
zego pan chce? — zapytała służąca w domu Giseniusa. — Zresztą nie ma sensu, żeby pan
czegoś chciał, nie przyjmujemy żadnych gości. — Nie jestem gościem — powiedział stojący
w drzwiach Karl Schulz. — Przychodzę w wyjątkowej sprawie.
Służąca Giseniusów była osobą starszą, niepokaźną, wyglądała na zagłodzoną. Skóra jej
przypominała marynowane ogórki. Oczy miała jak szpareczki, które w dodatku, żeby lepiej
przyjrzeć się odwiedzającym, próbowała jeszcze mrużyć. Czaszka przypominała kształtem
gruszkę. Rzadkie, siwiejące włosy sterczały jej na wszystkie strony; miało się wrażenie, że
przed chwilą włożyła na głowę perukę z końskiego włosia.
Jestem Schulz. Karl Schulz. Kierownik stacji benzynowej w północnej dzielnicy
miasta, przy drodze prowadzącej do Babenburga. Pan Gisenius zna mnie.
Kogo on nie zna — pozwoliła sobie stwierdzić z rezygnacją służąca. Oddech miała
świszczący, z trudem łapała powietrze. Żaden pilot lecący do stratosfery nie mógł oddychać
z większym wysiłkiem. — Ten człowiek zna Boga i cały świat, tak przynajmniej mówi.
Kiedy dziwaczna służąca się oddaliła, Schulz zaczął się rozglądać po mieszkaniu. Był w
tym domu po raz pierwszy. Gisenius bowiem wolał spotykać się ze znajomymi, przyjaciółmi
i kolegami gdzie indziej, przeważnie w hotelu „Unter Drei Kronen". Dlaczego tak było,
Schulz zaczynał się teraz po trochu domyślać. Atmosfera tego mieszkania była
przytłaczająca, mimo że urządzone było ze smakiem,
o czym świadczył choćby ten hol. Ale lak i politura nie potrafiły stworzyć przytulnego
nastroju. Było wytwornie, że aż rzygać się chciało.
Zjawił się Klaus Gisenius, syn szanownego kolegi i przyjaciela Konrada Giseniusa.
Podszedł z prowokacyjną miną do Schulza, stanął przed nim i powiedział z ironicznym
uśmiechem:
Popatrz, popatrz, pan kamrat osobiście! Bohater z pola bitwy, przyjaciel bojowników o
wolność i pokój dla połowy świata. Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt?
Chciałem mówić z pańskim ojcem. — Schulz, zamknięty w sobie, wyglądał teraz jak
kasa pancerna.
Klaus Gisenius należał do tego rodzaju młodzieńców, którzy dla solidnego Karla Schulza
byli cierniem w oku. Wyraźnie brak im było powagi, nie okazywali żadnego respektu, kiedy
stykali się ze starszą generacją, to znaczy z generacją wojenną. Nie wierzyli ani w
oczyszczającą funkcję wojen, ani w posłannictwo przeciw Wschodowi, ani w wiekuistą trwa-
łość świata chrześcijańskiego, ani w świętą misję Zachodu.
— Ojca mego nie ma w domu — oświadczył Klaus Gise
nius. — I właściwie nie wiem, co mam jeszcze dodać: nie
stety czy na szczęście.
Karl Schulz musiał mocno się trzymać w ryzach, żeby nie stracić spokoju. Zachowanie
tego młodzieńca było jedną wielką, zupełnie świadomą prowokacją. Schulz był zirytowany.
— Czy może mi pan powiedzieć, jak mógłbym dotrzeć do pańskiego ojca?
Jak pan do niego dotrze, to chyba pańska sprawa, panie Schulz. Czyżby potrzebna była
panu rada żałosnego dyletanta, który nie służył w wojsku?
Miałem na myśli: czy pan przypadkiem nie wie, gdzie się w tej chwili znajduje pański
ojciec?
Przykro mi, ale nie wiem, panie Schulz.
Nikt tego w domu nie wie?
Może moja matka. Czy ma pan ochotę sobie z nią porozmawiać?
Proszę o to! — Karl Schulz powiedział to z rezerwą, jak gdyby spokojny wędrowiec
spotkał na bocznej wiejskiej drodze kogoś, kto mógł być rzezimieszkiem.
14
— Ale matka nie rozmawia ze mną od pewnego czasu
— rzekł Klaus Gisenius uprzejmie. — Pozwalam sobie bo
wiem na luksus niepodzielania jej poglądów na osobę me
go ojca.
To godne ubolewania — rzekł Schulz.
Szanowny zwolenniku pokoju i towarzyszu broni
— powiedział Klaus Gisenius — co pan właściwie wie
o moim ojcu, za kogo go pan uważa? A może nie ma pan
w tej sprawie w ogóle żadnego zdania?
Pytanie nie na miejscu — stwierdził Schulz z niezadowoleniem. — Mam wrażenie, że
znam pańskiego ojca wcale nie najgorzej. W każdym razie na tyle dobrze, żeby go szanować.
Zawsze był pierwszorzędnym kolegą.
Aha! — zawołał Klaus Gisenius, na którym te słowa nie zrobiły wrażenia. —
Rozumiem. Siadywał pan z nim razem w kuchni, w tej samej latrynie, że tak powiem, ramię
przy ramieniu, sypiał pan z nim razem na przegniłej słomie, uziemiliście, być może wspólnie,
niejednego wroga i być może różne dziewczęta kładliście razem na wznak. I to panu wysta-
rcza, aby twierdzić, że zna pan mego ojca? Drogi kombatancie, być może zna pan jego tyłek!
Niech mi pan jednak wierzy: ten człowiek ma poza tym jeszcze inne części ciała. Przez to
wcale nie chcę powiedzieć, że są one szlachetniejsze.
Karl Schulz zbaraniał. Na próżno usiłował zdobyć się na swój wypróbowany, kojący
[ Pobierz całość w formacie PDF ]