Kertesz Imre -Trylogia ludzi bez losu 01 - Los utracony, Nieposortowane (2)

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Imre Kertész
Los utracony
Przełożyła Krystyna Pisarska
l
Nie poszedłem dzisiaj do szkoły. To znaczy poszedłem, ale tylko po to, żeby się
zwolnić u wychowawcy. Oddałem mu list, w którym ojciec, powołując się na
“przyczyny rodzinne”, prosi o zwolnienie mnie do domu. Zapytał: cóż to za przyczyny?
Odparłem, że ojca powołali do służby pracy* [*Faszystowskie formacje, do których
wcielano ofiary prześladowań politycznych, a więc komunistów, Żydów i członków
mniejszości narodowych. Wysyłani bez broni na front, wykonywali
najniebezpieczniejsze zadania, jak na przykład rozminowywanie (wszystkie przypisy
pochodzą od tłumaczki)]; wtedy już się więcej nie czepiał.
Pospieszyłem nie do domu, lecz do naszego sklepu. Ojciec powiedział, że tam
będą na mnie czekać. Dodał jeszcze, żebym się zwijał, bo mogę być potrzebny. Właśnie
dlatego zwolnił mnie z lekcji. Lub też, by “mieć mnie przy sobie tego ostatniego dnia,
zanim opuści dom”, bo i to powiedział, choć prawda, że kiedy indziej. Do matki, gdy,
jak sobie przypominam, rankiem do niej zadzwonił. Jest mianowicie czwartek, a w
czwartki i niedziele spędzam popołudnia z matką, co jest skrupulatnie przestrzegane.
Ale ojciec poinformował ją: - Nie mogę dziś przysłać ci Gyurki - i właśnie wtedy tak jej
to wytłumaczył. Chociaż możliwe, że jednak nie wtedy. Byłem dziś rano trochę śpiący,
bo w nocy mieliśmy alarm lotniczy, i mogło mi się coś pokręcić. Jestem pewien
natomiast, że tak powiedział. Jeśli nie do matki, to do kogoś innego.
Ja też zamieniłem z matką kilka słów, już nie pamiętam o czym. Wydaje mi się,
że miała do mnie żal, bo musiałem ją nieco za szybko spławić ze względu na obecność
ojca; w końcu to dla niego powinienem być dziś miły. Kiedy już wychodziłem z domu,
moja macocha w korytarzu, w cztery oczy, szepnęła mi kilka poufnych słów. Ma
nadzieję, rzekła, że w tym tak smutnym dla nas dniu “może liczyć na moje
odpowiednie zachowanie”. Nie wiedziałem, jak można na to zareagować, więc nic nie
powiedziałem. Ale widocznie źle zrozumiała moje milczenie, gdyż zaraz dodała coś w
tym rodzaju, że nie miała zamiaru odwoływać się tą uwagą do mojej wrażliwości, ona
wie, że to niepotrzebne. Bo przecież nie wątpi, że jako dorastający chłopak, w
piętnastym roku życia, sam potrafię odczuć wagę ciosu, który nas spotyka, jak to
sformułowała. Pokiwałem głową. To jej wystarczyło. Wykonała też ręką jakiś gest w
moją stronę i już się zląkłem, że zechce mnie objąć. Ale jednak tego nie zrobiła, tylko
westchnęła głęboko, z drżeniem.
Spostrzegłem, że wilgotnieją jej oczy. To było nieprzyjemne. Potem mogłem już
iść.
Drogę ze szkoły do sklepu pokonałem piechotą. Był czysty, ciepły poranek, choć
mieliśmy dopiero początek wiosny. Chciałem rozpiąć płaszcz, ale się rozmyśliłem: w
lekkim wietrze z przeciwnej strony mogłaby mi się odwinąć poła i zasłonić żółtą
gwiazdę, a to byłoby niezgodne z przepisami. W niektórych sprawach muszę się już
zachowywać ostrożniej. Piwnica, w której mieści się nasz skład drewna, znajduje się w
pobliżu, w bocznej ulicy. W mrok prowadzą strome schody. Ojca i macochę zastałem w
kantorze: ciasnej, oświetlonej jak akwarium szklanej klatce u podnóża schodów. Był
też z nimi pan Sütö, którego znam stąd, że kiedyś zatrudnialiśmy go jako buchaltera;
pod innym, wolnym niebem był pracownikiem naszego sklepu, który później od nas
kupił. Przynajmniej tak mówimy. Pan Sütö mianowicie jest całkiem w porządku pod
względem rasowym, nie nosi żółtej gwiazdy, i to wszystko, jak wiem, to tylko taki fortel
handlowy, żeby ustrzec nasz dobytek, no i żebyśmy nie musieli w ogóle rezygnować z
dochodu.
Jednak przywitałem się z nim trochę inaczej niż dawniej, bo w pewnym sensie
znalazł się wyżej od nas; rodzice też są teraz ostrożniejsi wobec niego. On za to tym
bardziej się upiera, żeby w dalszym ciągu nazywać ojca “panem szefem”, a macochę
“drogą szanowną panią”, jakby nic się nie wydarzyło, nigdy też nie zapomina
pocałować jej w rękę. Mnie powitał dawnym, żartobliwym tonem. Nawet nie spojrzał
na moją żółtą gwiazdę. Zostałem tam, gdzie byłem, przy drzwiach, a oni kontynuowali
to, co przerwało moje przyjście. Miałem wrażenie, że musiałem przerwać jakąś naradę.
W pierwszej chwili nie rozumiałem, o czym rozmawiają. Na moment przymknąłem
nawet powieki, bo mieniło mi się w oczach od słonecznego blasku ulicy. Wtedy ojciec
powiedział coś, na co je otworzyłem: “szanowny panie Sütö”. Po jego okrągłej twarzy o
śniadej cerze - z cienkim wąsikiem i szparą między dwoma przednimi, białymi,
szerokimi zębami - niczym pękające wrzody skakały żółto-czerwone kółka. Następne
zdanie wypowiedział także ojciec i była w nim mowa o jakimś “towarze” i o tym, że
“byłoby najlepiej”, gdyby pan Sütö “od razu go ze sobą zabrał”. Pan Sütö nie miał nic
przeciwko temu, więc ojciec wyjął z szuflady biurka paczuszkę owiniętą w bibułę i
przewiązaną sznurkiem. Dopiero wtedy pojąłem, o jakim towarze właściwie mowa,
ponieważ poznałem paczkę po jej płaskim kształcie: była w niej szkatułka. A w
szkatułce nasza cenniejsza biżuteria i tym podobne. Co więcej, wydaje mi się, że z
mojego powodu nazywali ją “towarem”, żebym się nie połapał. Pan Sütö natychmiast
schował pakiecik do teczki. Potem wywiązała się między nimi sprzeczka: pan Sütö
wyjął wieczne pióro i za wszelką cenę chciał ojcu dać “pokwitowanie” na “towar”.
Długo się upierał, choć ojciec mówił mu, żeby nie był “dziecinny” i że “między nami to
niepotrzebne”. Zauważyłem, że panu Sütö sprawiło to przyjemność. Nawet
powiedział: - Wiem, że pan mi ufa, panie szefie, ale w praktycznym życiu wszystko
musi mieć swój porządek i formę. - Wezwał też na pomoc moją macochę: -
Nieprawdaż, szanowna pani? - Ale ona ze zmęczonym uśmiechem na ustach
powiedziała tylko coś w tym rodzaju że jeśli chodzi o właściwe załatwienie tej sprawy,
to zdaje się całkowicie na mężczyzn.
Zaczynało mnie to wszystko już trochę nudzić, ale wreszcie schował wieczne
pióro i zaczęli się głowić nad sprawą naszego sklepu: co zrobić z tymi wszystkimi
deskami, które się w nim znajdują. Usłyszałem, że według ojca należało się spieszyć,
zanim władza “ewentualnie położy na tym rękę”, poprosił więc pana Sütö, żeby
pomagał macosze swoim doświadczeniem handlowym i wiedzą. Pan Sütö, zwracając
się do macochy, natychmiast oświadczył: - To przecież zrozumiałe, szanowna pani.
Przecież i tak będziemy w stałym kontakcie z powodu rozliczeń. - Wydaje mi się, że
mówił o naszym składzie, który był teraz jego własnością. Po dłuższym czasie zaczął się
wreszcie żegnać. Przeciągle, z zachmurzoną twarzą potrząsał ręką mojego ojca.
Widocznie uważał, że w takiej chwili nie ma miejsca na zbędne słowa, i dlatego na
pożegnanie powiedział tylko: - Do jak najszybszego zobaczenia, panie szefie. - Ojciec z
krzywym uśmieszkiem odparł: - Miejmy nadzieję, że tak będzie, panie Sütö. -
Jednocześnie macocha otworzyła torebkę, wyjęła z niej chusteczkę i od razu podniosła
ją do oczu. W jej gardle bulgotały osobliwe dźwięki. Zapadła cisza, sytuacja stała się
bardzo nieprzyjemna, bo odniosłem wrażenie, że i ja powinienem coś zrobić. Ale to
było tak niespodziewane, że nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. Zauważyłem,
że i pan Sütö czuje się skrępowany: - Ależ szanowna pani - powiedział - nie wolno.
Naprawdę nie. - Wyglądał na nieco przestraszonego. Pochylił się i niemal przypadł
ustami do dłoni macochy, żeby wycisnąć na niej zwyczajowy pocałunek. Potem
natychmiast popędził ku drzwiom; ledwie zdążyłem przed nim uskoczyć. Ze mną
zapomniał się pożegnać. Kiedy wyszedł, słyszeliśmy jeszcze przez pewien czas jego
ciężkie kroki na drewnianych schodach.
Po chwili milczenia ojciec powiedział: - No więc o tyle staliśmy się lżejsi. - Na co
macocha nieco stłumionym głosem zapytała, czy ojciec nie powinien był jednak
przyjąć od pana Sütö owego pokwitowania. Ale ojciec odparł, że takie pokwitowanie
nie miałoby żadnej “praktycznej wartości”, a ponadto przechowywanie go byłoby
niebezpieczniejsze niż trzymanie w domu samej szkatułki. I wytłumaczył jej: teraz
wszystko “musimy postawić na jedną kartę”, mianowicie na tę, że w pełni ufamy panu
Sütö, tym bardziej że i tak nie mamy innego wyjścia. Na to macocha umilkła, ale
później zauważyła, że choć ojciec pewnie ma rację, ona jednak czułaby się jakoś
pewniej “z pokwitowaniem w ręku”. Ale nie była w stanie jasno wytłumaczyć dlaczego.
Wtedy ojciec przynaglił, żeby się już brać do roboty, albowiem, jak powiedział, czas
leci. Chciał jej przekazać książki handlowe, żeby i bez niego mogła się w nich połapać i
żeby interes nie stanął, kiedy on będzie w obozie pracy. Jednocześnie zamienił i ze
mną kilka szybkich słów. Wypytywał, czy gładko puścili mnie ze szkoły i tak dalej.
Wreszcie powiedział, żebym usiadł i zachowywał się cicho, dopóki oni z macochą nie
skończą z książkami.
Tyle że to długo trwało. Przez pewien czas próbowałem być cierpliwy, starałem
się myśleć o ojcu, zwłaszcza o tym, że jutro wyjedzie i zapewne nieprędko go zobaczę,
ale po jakimś czasie znużyły mnie te myśli i wtedy, ponieważ nic innego nie mogłem
dla ojca zrobić, zacząłem się nudzić. Siedzenie też mnie bardzo męczyło i tylko po to,
żeby się coś działo, wstałem i napiłem się wody z kranu. Nic nie powiedzieli. Później
poszedłem między deski za małą potrzebą. Kiedy wróciłem, umyłem ręce nad koślawą,
pordzewiałą umywalką, potem wyjąłem z teczki i zjadłem drugie śniadanie i na końcu
znów popiłem wodą z kranu. Nic nie mówili. Wróciłem na swoje miejsce. Dalej
straszliwie się nudziłem, jeszcze bardzo długo.
Było już południe, kiedy wyszliśmy na ulicę. Znów mieniło mi się w oczach,
teraz drażniło mnie światło.
Ojciec długo zmagał się z dwiema szarymi żelaznymi kłódkami, miałem
wrażenie, że robi to umyślnie. Potem oddał klucze macosze, ponieważ jemu nie będą
już więcej potrzebne. Wiem, bo tak powiedział. Macocha otworzyła torebkę, bałem się,
że znów po chusteczkę, ale tylko wrzuciła do środka klucze. Bardzo pospiesznie
ruszyliśmy w drogę. Z początku myślałem, że do domu, ale nie, najpierw wybieraliśmy
się jeszcze na zakupy. Macocha zrobiła długą listę rzeczy, które mogą się ojcu przydać
w obozie. Część zdobyła już wczoraj. A za resztą musieliśmy pochodzić teraz. Trochę
nieprzyjemnie było z nimi iść, tak w trójkę i na wszystkich trojgu żółte gwiazdy. Kiedy
jestem sam, sprawa mnie raczej bawi. A razem z nimi niemal krępuje. Później jednak
nie zważałem już na to. We wszystkich sklepach panował ścisk, poza tym, w którym
kupowaliśmy plecak: tu my byliśmy jedynymi klientami. W powietrzu wisiał kręcący w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klobuckfatima.xlx.pl