Kerouac Jack - Wizje Gerarda, Tekst, zapożyczone

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jack KerouacWIZJE GERARDATYTUŁY WYDANE W 1996 ROKU W SERIIDavid Lodge — TERAPIAKen Kesey — PIEŚŃ ŻEGLARZYJonathan Carroll — GŁOS NASZEGO CIENIA— KOŚCI KSIĘŻYCA— DZIECKO NA NIEBIE— ŚPIĄC W PŁOMIENIU— MUZEUM PSÓW— POZA CISZĄWilliam Wharton — SPÓŹNIENI KOCHANKOWIE— STADO— FRANKY FURBO— WERNIKS— DOM NA SEKWANIESteve Erickson — DNI MIĘDZY STACJAMITim Winton — OKO I BŁĘKITAlice Hoffman — DRUGA NATURAKinky Friedman — ELVIS, JEZUS I COCA-COLAMario Vargas Llosa — PANTALEON I WIZYTANTKIKingsley Amis — MORDERSTWO W RIVERSIDE VILLASE. Annie Proulx — KRONIKA PORTOWAw przygotowaniu m.in.:E. Annie Proubc - — POCZTÓWKIMario Vargas Llosa - — CIOTKA JULIA I SKRYBAWilliam Wharton - — SZRAPNELKingsley Amis - — STARE DIABŁYJack KerouacWIZJE GERARDAPrzełożył Marek ObarskiREBISDOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 1996Tytuł oryginału Yisions of GerardCopyright © Jack Kerouac, 1958, 1959, 1963Copyright © reneved Stella and Jack Kerouac, 1986, 1987All rights reservedCopyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,Poznań 1996Redaktor Maciej KrzyżanOpracowanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna Talejko-KwiatkowskaFotografia na okładce Piotr ChojnackiWydanie I ISBN 83-7120-238-5Dom Wydawniczy REBIS ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 67-81-40; 67-47-08, tel./fax 67-37-74Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S.A. w Krakowie Zam. 3644/95* * *Gerard Duluoz już od urodzenia był chłopcem bardzo słabowitym. Jego krótkie, bo dziewięcioletnie zaledwie, życie zakończyło się w czerwcu 1926 roku. Gdy umierał, odwiedziły go zakonnice ze Szkoły Parafialnej świętego Ludwika. Chciały spisać jego ostatnie słowa, gdyż słyszały zdumiewające objawienia na temat niebiosów, wygłaszane przezeń podczas lekcji religii, do wypowiadania których nie trzeba było chłopca zachęcać, choć sam nie wyrywał się do odpowiedzi, czekając, aż nadejdzie jego kolej. Święty Gerard z czystą i spokojną, nieco ponurą, twarzą i wicherkiem włosów, opadających na czoło spoglądał niebieskimi poważnymi oczami. Zaniechałbym przeklinania tej nędznej ziemi, ograniczając się jedynie do błagań, żeby ocalić w pamięci jego twarz, by pozostała w niej już na zawsze. Przez pierwsze cztery lata swojego życia, gdy on jeszcze żył, nie byłem bowiem Ti Jeanem Duluozem, ale Gerardem. Świat miał jego twarz, był kwiatem jego twarzy, bladej i pełnej miłości, rozdzierającej serce, pochylonej nade mną. Ten świat wypełniony był świętością i głoszonymi przez Gerarda naukami o łagodności oraz przestrogami mojej matki, bym zważał na dobroć swego brata5i słuchał jego rad. Latem całymi popołudniami leżał na wznak na podwórku, przysłaniając oczy ręką i wpatrując się w białe obłoki, te doskonałe fantomy tao zmaterializowane na chwilę, a potem odpływające w ogromną planetarną pustkę. Jak ludzkie dusze, jak sami ludzie, jak te zupełnie realne, zbudowane z czerwonej cegły, kominy Lowell Mills nad brzegiem rzeki w smutne, rozświetlone blaskiem słońca niedzielne popołudnia, kiedy wielki, nachmurzony Emil Pop Duluoz, nasz ojciec, w podkoszulku czyta zabawne historyjki, siedząc w narożniku pod zasadzoną w donicy rośliną czasu. Gładzi po głowie swego chorowitego małego Gerarda i mówi: „Mon pauvre ti Loup, mój biedny mały Wilczku, urodziłeś się, by cierpieć" (nie przeczuwa, jak szybko nastąpi koniec jego cierpień, jak szybko deszcz, woń kadzidła i gniewne, zaciągnięte chmurami niebo każe skłonić głowy żałobnikom, wychodzącym z mrocznych piwnicznych podziemi kościoła na Boisvert i West Sixth).Wspomnienia pierwszych czterech lat mojego życia wypełnia zatarty obraz pochylonej nade mną twarzy, błogosławiącej mnie i będącej mną samym. Świat w świętym gnieździe Duluozów i on, Gerard, to wielkie kurczątko, pouczający, ażebym był dobry dla małych zwierzątek, i prowadzący mnie za rączkę na zapomniane już przechadzki.Allo zig lain — ziglain — zigluu — przemawiał do naszego kota, dość wysokim, szaleniekocimgłosem, a kocurek spoglądał na niego szczerze i z zakłopotaniem, jak gdyby Gerard naprawdę mówił kocim językiem i jakby oni dwaj rozumieli, że słowa te niosą zapowiedź dobroci. Ich oczy śledziły się, kiedy kot chodził po naszym szarym domu, i nagle Gerard6błogosławił go, gdy zwierzę wskakiwało mu na kolana o zmierzchu, o cichej godzinie, kiedy na piecyku gotują się twarde irlandzkie ziemniaki, a cisza dzwoni w uszach, oznajmiając wieczną, błogosławioną obecność Awalokiteswary, która uśmiecha się w cieniach, rojących się za tapicerowanymi krzesłami i ozdobnymi lampami. Świat jako Łono Bujnej Płodności i smutne stworzenia, które rodzi. Śmiechu warte, Gerard, najmniejszy, najpośledniejszy i, założyłbym się, ostatni, który by temu zaprzeczył, gdyby tutaj był, by pobłogosławić mój ołówek w chwili, gdy wstrzymując oddech, podejmuję się opowiedzieć światu, który potrzebuje jego łagodności i miłości, historię jego cierpienia.„Niebiosa są całe białe (le ciel ye' tout blanc — w dziecięcym patois posługiwaliśmy się naszym ojczystym francuskim), aniołowie są jak jagnięta, a wszystkie dzieci zawsze razem ze swymi rodzicami" — powiedział, a ja spytałem: „Sont-ils content? Czy oni są szczęśliwi?"— Oni mogą być tylko szczęśliwi.— Jakiego koloru jest Bóg?„Blanc d'or rouge noir pi toute. — Biały, złoty, czerwony, czarny i każdy".Kicia podchodzi, prycha noskiem i szczerzy ząbki do wyciągniętego wskazującego palca Gerarda:— Noiczegotochcesz, Ploo plil — Czyż mógłbym pamiętać baraszkowanie i miłość tych dwóch samotnych braciszków w przeszłości tak odległej od moich dzisiejszych chorych dążeń teraz, kiedy nie mógłbym korzystać z uzdrawiającej mocy tamtych chwil, nawet gdybym odkrył most, łączący teraźniejszość z przeszłością, jako że utraciłem wszystkie molekuły, z jakich podówczas się składałem, nie doświadczając goryczy oświecenia.7Gerard opatula mnie płaszczykiem i wkłada mi kapelusz, i uczy jak bawić się na podwórku. Tymczasem dym snuje się smętnie z czerwonych dachów zimowej Nowej Anglii i nasze cienie w brunatnej zamarzniętej trawie są jak wspomnienie tego, co musiało się zdarzyć przed milionami eonów w Tym Samym, rozpłomieniającym Nirwanę-Samsarę, rozbłysku światła.Wierzę naprawdę, że pamiętam ten szary poranek (musiała to być sobota), kiedy Gerard pokazał mi domek na Barnaby Street (miałem wtedy trzy latka) i małego chłopca, którego imienia, podobnie jak grud szarego błota, nigdy nie zdołam zapomnieć — Plour-des. Smutne zabawy przywołują jego imię. Pociągający nosem, zawsze bez chusteczki, brudny, w dziurawym sweterku oraz Gerard w swych czarnych parafialnych pończochach i wysokich sznurowanych bucikach, obaj stoją na podwórku przy małej drewnianej werandzie z tyłu domu, skąd roztacza się widok na smutne łąki (z rzędem wysokopiennych sosen w tle, pośród których w deszczowe dni ujrzeć mogłem Mgłę o Indiańskiej Twarzy). Gerard prosi Mamę Ange, żeby dała małemu Plourdes trochę chleba z masłem i bananami: „Ya faim, on jest głodny". Chłopiec pochodzi z biednej i niewykształconej rodziny, i nigdy prawdopodobnie nie je do syta, dostaje tylko kolację, a od czasu do czasu może jeszcze bułkę ze smalcem. Gerard nie miał wątpliwości, że dziecko płacze z głodu, a ponieważ znał dobrze hojność matczynego domu, toteż przyprowadzał malca i prosił dla niego o jedzenie. Moja matka zaś nie skąpiła go chłopcu, który teraz, po wielu latach, jak przekonałem się podczas swej niedawnej wizyty w Lowell,8ma sześć stóp wzrostu, waży dwieście funtów i zjada mnóstwo chleba z masłem i bananami. Tak więc dziecięca szczodrość zrodziła to ogromne, podupadające na zdrowiu, cielsko. W jego pamięci przetrwało nikłe wspomnienie szczupłego chorowitego chłopca, który, litując się nad nim, karmił go tak dawno temu. Plourdes, to kanadyjskie imię zawierało w sobie, jak sądzę, całą rozpacz, surową beznadziejność, zimny i szorstki smutek Lowell, podobnie jak wycie opuszczonego psa, gdy nikt nie otwiera drzwi. Dla Plourdes oznaczało jego los, dla mnie — wspomnienie Gerarda, który dzięki bożej miłości, dzisiaj, po trzydziestu latach, otwiera moje serce, uzdrowiony, wciąż żywy, zbawiony. Bez Gerarda cóż mogło się przydarzyć Ti Jean?Opatulony ciepło obserwuję z werandy mały chrześcijański dramat. Moja mama idzie do kuchni i smaruje chleb masłem. Wzruszającym, niespiesznym ruchem wszystkich matek świata obiera banany ze skórki, niczym stare Indianki ucierające tortille i gotujące kleik przy wtórze wyjącego wiatru. Czuję, że mam w piersiach serce.Mój ojciec, wróciwszy do domu z pracy, wysłuchuje tej historii i mówi, potrząsając głową i przygryzając wargi: „Ten dzieciak naprawdę ma serce!"Zaledwie kilka lat później, kiedy spotkałem i zrozumiałem Savasa Savakisa, przywołałem na pamięć jasno sprecyzowany i nieśmiertelny „idealizm", który zaszczepił mi mój święty brat. Nastąpiło to nawet później wraz z odkryciem (czy zdumiewającym, spalającym umysł przebudzeniem, ponownym odkryciem) buddyzmu, Przebudzenia. Zadziwiające przypomnienie, że od samego początku ja, kimkolwiek czy9też czymkolwiek „ja" byłem, moim przeznaczeniem, prawdziwym przeznaczeniem, było poznać i zrozumieć naukę, spotkać Gerarda i Savasa, i Błogosławionego Pana Buddę (i mojego Słodkiego Jezusa Chrystusa wraz ze wszystkimi zawiłościami pism św. Pawła i krwawymi krzyżami barbarzyńskiego gwałtu). Moim przeznaczeniem było obudzić się do czystej wiary w jasną jedyną prawdę: Wszystko jest Słuszne, praktykuj Dobroć, Niebo jest blisko.Najpierw powiedziały mi o tym smutne oczy Gerarda, we śnie, już prześnionym, którym jest to wszystko. Jego twarz była tak spokojna i współczująca. Patrzę teraz na jedno spośród licznych zdjęć Gerarda, zrobione, gdy miał około pięciu lat, na werandzie domu przy Lupine Road. Dom ten odwiedziłem niedawno, a on przypomniał moim dorosłym oczom wyżłobiony na suficie daszka werandy pradawny obraz początków Ziemi, który studiowałem oczyma dziecka w długie, leniwe, słoneczne popołudnia alb... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klobuckfatima.xlx.pl