Kathleen Duey - WSKRZESZENIE MAGII 01 - Głód dotyku,

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
WSKRZESZENIE MAGII
Głód dotyku
A RESURRECTION OF MAGIC Skin Hunger
KATHLEEN DUEY
Tłumaczyła: Emilia Kiereś
DLA GARRETTA I SETHA
1
Mik oddychał z coraz większym trudem; jego stopy pokryte były błotem. Biegnąc z
wysiłkiem, minął jabłkowe sady wzdłuż Drogi nad Rzeką, w których pasły się krowy o
agatowych oczach. Kiedy dotarł na skraj miasta, przelazł przez ogrodzenie gospodarstwa,
należącego do Mattie Han, po czym na ciężkich nogach pokonał przestrzeń pomiędzy
warzywnikiem a domem krytym strzechą. Zbiegając ze stromego zbocza w kierunku placu,
Mik nabrał jeszcze większej prędkości, ale nie stawiał oporu; ledwie udawało mu się
utrzymać w pionie. Każdy krok wymagał ogromnego wysiłku, żeby nie upaść twarzą na
ziemię. Na ulicy Głównej Mik w końcu stanął, potykając się.
Pochylił się i oparł dłonie o kolana, żeby w końcu złapać oddech, po czym przyjrzał się
zbitemu tłumowi poniżej. W dzień targowy na pewno znajdzie się tu jakiś czarownik. Prawie
zawsze na targu można było spotkać jakiegoś, czasem nawet dwóch lub trzech. Pot i łzy
zalewały oczy Mika. Otarł powieki zwiniętą pięścią.
A więc?
Chłopiec wyprostował się i wytężył wzrok. Za kłębowiskiem wozów i furmanek, na
pastwisku poniżej zagród magazynowych, dojrzał powiewające czarne szaty. Ruszył znów
biegiem wzdłuż stromego wału, oddzielającego ulicę Główną od Targowej. Wpadając w
poślizg, skręcił na gościniec i spłoszył jadącego nim konia. Ubrany na niebiesko Cygan
podniósł na Mika wytatuowaną pięść, ale chłopiec złapał równowagę i pobiegł dalej, w
labirynt namiotów i straganów, przeciskając się między wozami pełnymi owoców i
kobietami, sprzedającymi bele jasnego sukna.
Przed czarownicą zebrało się trochę ludzi. Mik zwrócił się w jej stronę. Poprzez swój
szybki oddech nie słyszał jej głosu, kiedy mówiła do zgromadzonych gapiów. Czarownica
trzymała w górze ciemnoniebieski flakon, tak, żeby wszyscy mogli go zobaczyć. Mik przedarł
się przez tłum i stanął przed nią, wpatrując się w papierową etykietkę na naczyniu. Widniał na
niej rysunek ziela o smukłej łodydze.
- Moja matka... - zaczął, ale musiał przerwać; wciąż nie mógł złapać tchu. - Moja mat...
Stara czarownica spojrzała na niego gniewnie.
- Cśśś!
- Musisz... musisz... - Mik znowu przerwał. Zamierzał krzyknąć, a wyszedł mu szept.
Przechylił głowę do tyłu, wyrzucając z siebie słowa: - Proszę. Chodź.
Proszę.
Starucha się uśmiechnęła.
- Najpierw muszę skończyć. Ci dobrzy ludzie chcą kupić moje eliksiry.
- Nie, musisz pójść ze mną, i to
natychmiast
! - zaprotestował Mik, odzyskując głos.
Czarownica nawet na niego nie spojrzała. Podniosła niebieską butelkę i mówiła coś ponad
jego głową. Mik złapał ją za rękaw. Rozdrażniona, wyrwała się gwałtownie, robiąc krok w
tył, i upuściła flakon, który roztrzaskał się o bruk. Chłopiec spojrzał na odłamki niebieskiego
szkła. Tylko zatyczka ocalała - zataczała po ziemi powolny krąg. Mik podniósł wzrok:
czarownica właśnie stanęła nad nim ze wzniesionym ramieniem. Chłopiec drgnął i osłonił
twarz ręką.
- Co z tobą? Ten chłopiec potrzebuje pomocy! - krzyknęła jakaś kobieta. - Nie widzisz?
Mik usłyszał kolejne oburzone głosy. Twarz czarownicy nagle złagodniała. Starucha
wyciągnęła rękę, żeby poklepać Mika po policzku, po czym mocno uścisnęła jego dłoń.
Przysunęła się blisko.
- Jeszcze raz się odezwiesz, a z tobą nie pójdę. Słyszysz?
Mik skinął głową, patrząc na dłoń, leżącą na jego dłoni. Na całe życie zapamięta te
pożółkłe paznokcie, obramowane małymi, czarnymi półksiężycami brudu.
2
Miałem jedenaście lat, kiedy ojciec postanowił się mnie pozbyć. Nie obchodziło go, czy będę
żył, czy nie - byle tylko nie musiał mnie oglądać. Tamtego ranka, czekając na powóz,
patrzyłem na zachód poprzez opary, wznoszące się znad ujścia rzeki. Poza nią, za deltą i
nieruchomymi moczarami na drugim brzegu, gasły nocne pochodnie w dzielnicy nędzy na
Południowym Krańcu Limòri.
Kiedy tylko wstrętny odór natłuszczonego drewna się rozwieje, na deptak znów wyroją
się żebracy. Do tego czasu jednak psy kupców będą już spuszczone ze smyczy. Większość
tych psów to wilki, w dodatku niedożywione. Zdarzały się takie noce, kiedy wiedziałem, że
ojciec jest na tyle zły, że może mi zrobić jakąś krzywdę. Wspinałem się wówczas na drzewo,
rosnące pod moim oknem, i przedostawałem się po nim na dach. Zazwyczaj dało się tam
słyszeć psy, szczekające w Południowym Krańcu, raz po raz docierał do moich uszu czyjś
krzyk. Zawsze wtedy przechodził mnie dreszcz - jak ludzie w ogóle mogą tam żyć? Kiedyś
Aben wszedł na dach razem ze mną. Nie po to, żeby się ukryć przed ojcem, ale żeby przeżyć
przygodę. Mój brat nigdy nie musiał się ukrywać.
- Hej, Hahp - usłyszałem swoje imię i odwróciłem się. Matka uśmiechała się do mnie
niewyraźnie. Była wyprostowana i poruszała się z przesadzoną, płynną gracją. Wyglądała
nijako, co znaczyło, że szaleje z obawy o mnie. I że boi się ojca.
- Wszystko w porządku? - spytała mnie prawie szeptem, jak gdyby sam dźwięk jej głosu
mógł ojca rozgniewać. Stał odwrócony w drugą stronę, ale z jego postawy wyczytałem, że
matka słusznie jest ostrożna. Nie był daleki od jednego z tych swoich napadów. Kiwnąłem
głową i spojrzałem poza matkę, na dom. Jeśli wszystkie pogłoski były prawdziwe, mogłem go
już nigdy nie zobaczyć.
Rozległy, wielospadowy dach, kryty łupkiem, osłaniał trzy skrzydła starego domostwa,
którego wszystkie okapy ginęły we mgle. Ten dach był dla mnie całym światem. Znałem
każdy jego cal, wiedziałem o każdym pękniętym łupku i o każdej plamie gładkiego, śliskiego
mchu. Będzie mi brakowało delikatnego zapachu kamieni mokrych od deszczu. Sosny,
rosnące na obrzeżach terenu, wydawały się szarozielone w świetle poranka. Ich też będzie mi
brakowało. Często się wśród nich bawiłem - ojciec prawie nigdy nie zapuszczał się w tę
stronę.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klobuckfatima.xlx.pl