Odnośniki
- Index
- Keyes Gregory - Gwiezdne Wojny 103 - NOWA ERA JEDI - Ostrze Zwycięstwa - Podbój, Książki, Star Wars, New Jedi Order
- Kirst, Belletristik
- Kirst Hans Helmut - Noc generalow,
- Kirst Hans Hellmut - Fabryka oficerów, PONAD 12 000 podręczniki, K-519
- Kirst Hans Hellmut - Rok 1945 - koniec 02 - Ratuj się kto może,
- Kirst Hans Hellmut - 08 15 - 03,
- Kirst Hans Hellmut - 08 15 - 02,
- Kirst Hans Hellmut - 08 15 - 01,
- Kirst Hans Hellmut - Prawo Fausta,
- Kate Hardy - Spełnione marzenia, Ebooki - Romanse
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- corvus-albus.xlx.pl
Kirst Hans Hellmut - Powojenni zwycięzcy, Kirst Hans Hellmut(1)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]HANS HELLMUT
KIRST
POWOJENNI
ZWYCIĘZCY
Oto niezwykłe i przerażające zarazem dzieje człowieka nazwiskiem Zygfryd
Sonnenberg, jego przyjaciela i jego nieudanej rodziny. Bytfon tylko fryzjerem.
Zarówno on sam, jak i wszyscy jego bliscy stali się w jakiś sposób ofiarami
epoki, w której żyli.
Wydawało się wówczas wszystkim, że nastał czas przełpmu, w którym wiele
zaieży od Yadzi, a jednocześnie świta nadzieja «a kpszą pizysziość. Byio to
jednak tylko złudne mniemanie, gdyż panujące stosunki wielu zniszczyły, a w
ogóle sprzyjały powstawaniu konfliktów i budziły gniew.
Zygfryd Sonnenberg i jego przyjaciel zrozumieli ducha tych czasów. Nie
chcąc ulec bez oporu, postanowili bronić się. Byli zdecydowani walczyć na
śmierć i życie. Zygfryd nie zawahał się nawet przed zabójstwem.
Spróbuję opowiedzieć o tym wszystkim w tej powieści, a być może uda mi
się wyjaśnić istotę niektórych poczynań.
Księga I
Rok 1950 — DZIEŃ BEZ ZEMSTY
1. Świat, który trudno zrozumieć
Pociąg, zapewne mocno przeładowany, sapiąc i dysząc wjechał na
dworzec. Zatrzymał się, cały dygocąc. Nazwę stacji obwieszczała
zaledwie jedna, krzywo zawieszona, ale niedawno odmalowana tablica:
Rosenburg. Rozległo się donośne wołanie: „Trzy minuty postoju!
Wysiadający pasażerowie udadzą się do przejścia w celu sprawdzenia
biletów! Toalety na dworcu są nieczynne!"
W zatłoczonych wagonach mrowili się ludzie. Kilku, przepychając
się gwałtownie, wydostało się przez okna. Inni spadali przez otwarte
drzwi i ze stopni wagonów jak opite krwią pijawki.
Wśród pasażerów, którzy wysiedli z pociągu tego dnia w maju 1950
roku, znajdowali się dwaj mężczyźni w znoszonych i spranych mundu-
rach dawnego Wehrmachtu. Tak samo jak setki tysięcy podobnych im
w ostatnich latach, powracali do tych resztek Niemiec, jakie pozostały
po drugiej wojnie światowej. Obaj mieli chlebaki, zwinięte koce i nic
poza tym. Niczego zresztą wówczas nie potrzebowali.
Twarze ich były wymięte, wychudłe i szare jak ich mundury. Jednakże
w oczach pobłyskiwała dziecięca ciekawość i ostrożnie zaczajona
nadzieja. Nie poszli za kłębiącą się gromadą zdążającą do przejścia,
lecz, nie porozumiewając się ani słowem, ruszyli niespiesznie w stronę
stojącego na peronie napełnionego wodą koryta.
Kiedy tam doszli, uwolnili się od swego nędznego bagażu, opuszcza-
jąc go po prostu na ziemię, i powoli zdjęli kurtki. Widząc to, przybiegł
natychmiast zawiadowca stacji, spasiony człowieczek, nawykły do
komenderowania tonem z dziedzińca koszarowego.
— Zanieczyszczanie wody jest zabronione! U nas wszystko zaczyna
powoli wracać do normy. Musicie uprzejmie zastosować się do tego! —
krzyknął.
— Do kogo on mówi? — Niższy z repatriantów rozejrzał się wo
kół. — Jest tu jeszcze ktoś oprócz nas?
Zawiadowca stacji dopiero teraz przyjrzał się przybyszom trochę
dokładniej. Miał przed sobą dwóch mężczyzn o podobnym mniej więcej
wyglądzie; zresztą to samo można było powiedzieć o wszystkich
repatriantach. Co prawda jeden z nich był trochę wyższy, wyglądał też
na lepiej odżywionego, a poza tym zachowywał się dość powściągliwie,
natomiast ów drugi, mniejszy, robił wrażenie bezczelnego typa. W każ-
dym razie zawiadowca zorientował się, że jeśli zechce postawić na
swoim, będzie miał przeciwko sobie ich obu. Byli bowiem jak bracia.
—
No dobrze — powiedział niby to już udobruchany — na pewno
jesteście repatriantami, co?
—
Wcale nie! Myśmy się tylko przebrali za repatriantów — odezwał
się żywo mniejszy. — Tak naprawdę przysyła nas Wysoka Komisja
Sojusznicza w celu zbadania jakości wody na niemieckich dworcach
kolejowych.
—
Nie straciliśmy jeszcze poczucia humoru, co? — zaczął się
ostrożnie wycofywać zawiadowca. — Brawo! To mi się podoba.
Oni tymczasem pozdejmowali koszule i nachylili nad korytem, prawie
zanurzając się w nim. Nie zważając na to, że woda jest letnia i stęchła, a
przy tym niespecjalnie czysta, ochlapali się nią prychając, zadowoleni z
długo oczekiwanego odświeżenia.
Kiedy wycierali się do sucha koszulami, drobniejszy z nich — był to
Tomasz Brandin — przyglądał się koledze z pewnym zaciekawieniem i
troską.
— Jak się zatem czujesz, Zygfrydzie, mój szanowny przyjacielu? Nie
ogarnia cię na nowo uczucie miłości do stron rodzinnych?
Zygfryd Sonnenberg nie odpowiedział. Jak urzeczony patrzył na
teren stacji i na to, co było widać poza nią. Budynek dworcowy leżał w
ruinie, ale była to ruina trochę uporządkowana — gruz starannie
ułożono w stosy, oczyszczono dróżki, urządzono prowizoryczne wejście
i wyjście, całość ogrodzono płotem i zbudowano z desek barak z
napisem: „Sprzedaż biletów — Nadawanie bagażu —
Biuro
dworcowe".
Wydawało się jednak, że dalej prócz ruin nie ma już nic, tylko stosy
8
kamieni, wzgórki gruzu, resztki murów z martwymi oczodołami w miej-
scach, gdzie dawniej były okna.
—
Mój Boże — odezwał się przerażony Zygfryd Sonnenberg. — Jak
to się mogło stać?!
—
Nie pytasz chyba mnie. — Tomasz Brandin spojrzał na niego
lekko zdziwiony. — Z tym powinieneś się zwrócić do kogo innego.
Może do tych, którzy bezpośrednio lub pośrednio uczestniczyli w tym
kataklizmie. Niektórzy z nich z pewnością jeszcze żyją, nawet tu, w
twoim Rosenburgu. Poza tym przecież wiedziałeś wcześniej, że twoje
miasto było bombardowane jeszcze w samym końcu wojny. Mówiono o
tym w ostatnim komunikacie, jaki udało ci się usłyszeć prawie pięć lat
temu.
—
No tak — przyznał zdławionym głosem Zygfryd Sonnenberg —
ale ja nie tak to sobie wyobrażałem. Nie aż tak! Miasto wygląda jak
starte z powierzchni ziemi!
—
A jednak nie całkiem — mitygował go Tomasz Brandin — kilka
domów jeszcze stoi. Widać kwitnące drzewa i krzewy, także ludzie w
pociągu byli dość weseli. Okolica jest rzeczywiście taka wspaniała, jak
mi zawsze opowiadałeś. Właśnie teraz prezentuje się w całej krasie! —
Wskazał budowlę, wznoszącą się w pewnej odległości na łagodnym
wzgórku. Twór ten, złożony z dziwacznie stłoczonych tarasów i
wieżyczek, coś w rodzaju niedużego zamku, z daleka robił wrażenie
zachowanego całkiem dobrze. Był to właściwy Rosenburg, od którego
wzięło nazwę miasto. — Dawniej, patrząc z dworca, na pewno nie
można było dojrzeć tego cacka w pełnej okazałości.
—
Nie było to wcale potrzebne — odparł gniewnie Zygfryd Sonnen-
berg. — To właśnie tam wzięło początek wiele nieszczęść, które spadły
na nasze miasto! Nawet w ostatnich czasach. Być może znów zanosi się
na coś podobnego.
—
Czyżby to była siedziba Wernersów? — zapytał Tomasz Brandin
z nagłym ożywieniem. — Mam na myśli tę wpływową rodzinę, o której
mi tyle opowiadałeś.
—
O którą zawsze tak bardzo wypytywałeś! — poprawił go Zygfryd
Sonnenberg. — A ja czasem zadawałem sobie pytanie, skąd się bierze
ta ciekawość? Przecież wcale nie znasz tych ludzi.
—
Nie.
—
No, to już wkrótce poznasz ich bliżej. Tu po prostu nie sposób
9
[ Pobierz całość w formacie PDF ]