Kipling Rudyard - Zwodne šwiatło, Nieposortowane (2)

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Gdybym na stryczku zawisł szubienic,
Matko ty moja — o, moja Matko!
Wiem, czyja miłość, łzy czyich źrenic
Śmierć mi osłodzą — o, moja Matko!
Gdybym się w morskiej pogrążył głębi,
Matko ty moja — o, moja Matko!
Wiem, czyje łkanie, czyj płacz gołębi
Zabrzmi nade mną — o, moja Matko!
Gdybym przeklęty był jak gad podły,
Matko ty moja — o, moja Matko!
Z piekieł czeluści wiem czyje modły
Wyrwą mą duszę — o, moja Matko!
Poświadczam, iż niniejsze wydanie powieści "Zwodne światło" zgodne jest z pierwotnym,
oryginalnym mym pomysłem.
Rudyard Kipling.
ROZDZIAŁ I.
— Jak myślisz? Co by też zrobiła, schwyciwszy nas na gorącym uczynku?— pytała Maisie.
— No, bo wiesz dobrze, że nam przecież takich rzeczy mieć nie wolno.
— Co by zrobiła? Mnie obiłaby z pewnością: ciebie zaś gotowa zamknąć za karę w sypialnym
pokoju — odparł Ryszard bez wahania.— Czy wzięłaś przynajmniej naboje?
— Wzięłam, schowałam je do kieszeni; podskakują tam nawet i brzęczą strasznie za każdym
poruszeniem. Słuchaj, a może one mogą same wystrzelić?
— Nie wiem. Jeżeli się lękasz, to bierz i trzymaj rewolwer; ładunki zaś ja mieć będę.
— Właśnie, że się wcale nie boję.
I z odpowiedzią tą Maisie popędziła naprzód. Ręka zanurzona w kieszeni podtrzymywała
naboje, główka podniesiona do góry miała być wyrazem odwagi.
Dick pośpieszał za nią z niedużym rewolwerem w ręku.
Od dawna już bowiem doszli do przekonania, że strzelanie jest im niezbędnie do życia
potrzebne. Po długich więc namysłach Dick, mocą drobnych oszczędności, praktykowanych
z istnym zaparciem się siebie, odłożył siedem szylingów i sześć pensów, za które nabył źle
zbudowany belgijski rewolwer. Maisie zdołała przynieść do spółki pół korony tylko; za sumę
tę więc zakupiono sto ładunków.
— Tobie łatwiej oszczędzić cośkolwiek — tłumaczyła. — Nie dbasz wcale o łakocie,
mnie zaś tak ciężko obyć się bez nich. Zresztą... zresztą rewolwer to rzecz chłopca.
Dick sarkał trochę, lecz niemniej zdobył broń wymarzoną; teraz zaś szli ją wypróbować po
raz pierwszy. Strzelanie z rewolweru nie leżało bynajmniej w planie codziennych ich zajęć,
w szeregu zatrudnień, dozwolonych przez tę, która najniewłaściwiej obojgu sierotom matkę
zastępowała.
Chłopiec od lat sześciu już był pod jej opieką. Przez czas ten stosunek ich wzajemny jej
tylko przynosił korzyści. Przyswajając sobie bowiem fundusz, przysyłany na drobne wydatki
jego i na ubranie, dawała mu zamiast pobłażania i miłości, której dziecko oczekiwało, najpierw
niechęć, a później wstręt i niewytłumaczoną niczym nienawiść. Być może, iż czyniła to więcej
bezmyślnie, niż z chęci dokuczenia mu; była to bowiem wdowa w pewnym już wieku, zajęta
głównie powtórnym wydaniem się za mąż; niemniej jednak postępowanie takie przynosiło
Ryszardowi szkodę rzeczywistą. Tam bowiem, gdzie chłopiec, wzrastając, szukał współczucia,
gdzie trzeba było słowa życzliwego, spotykał szyderstwo tylko.
Ponieważ nieduże gospodarstwo mało zabierało jej czasu, godziny więc wolne od zajęć
poświęcała tak zwanemu domowemu wychowaniu Ryszarda. Główną w tym pomocą miała
jej być religia, uformowana po większej części według własnych pojęć, a poparta badaniem
Pisma Świętego. Jeżeli w chwilach podobnych nie była sama z Dicka niezadowolona, natenczas
starała się przekonać chłopca, że ma on ciężkie rachunki do załatwienia ze swoim
Stworzycielem. Dzięki taktyce tej, stale względem dziecka przybieranej, Dick nauczył się mieć
taki sam wstręt do Boga, jakiego doznawał na widok pani Jennett.
Warunki podobne nie mogły wpływać dodatnio na rozwój młodego umysłu. Odkąd zaczęła
go uważać za niepoprawnego klamce, odtąd chłopiec w obawie przed bólem kary cielesnej,
na serio kłamać zaczął. Rozwinęło się to nawet w pewien system, na zasadach oszczędności
oparty. Nie powiedział nigdy prawdy, jeżeli zdołał się bez niej obejść; w razie jednak potrzeby
nie cofał się przed najczarniejszym zmyśleniem, gdy tylko mogło mu ono życie lżejszym
uczynić. Taktyka powyższa nauczyła go zamykać się w sobie; zdolność tę zaś powiększył
jeszcze pobyt w szkole publicznej, gdzie koledzy szydzili z niedostatecznych i mocno podartych
jego sukien. Święta i wakacje zajęte były przez prywatne nauczanie Mrs. Jennett. Aby zaś
zasada dyscypliny nie osłabła przy zetknięciu ze światem, Dick, w kilka godzin po przybyciu
pod dach jej gościnny, bywał zazwyczaj uczciwie zbity pod jakimkolwiek pozorem.
Jednego roku wreszcie jesień przyniosła mu towarzyszkę niewoli. Był to atom drobny, o
długich włosach i siwych źrenicach, cichy, i, jak on, wcześnie w sobie zamknięty. Poruszała
się tak spokojnie, że nie było jej słychać w domu, a przez kilka pierwszych tygodni mówiła
tylko do kozy, pasącej się w końcu ogrodu, stanowiącej zaś jedyną jej przyjaciółkę na ziemi
Mrs. Jennett jednak postanowiła położyć koniec tej zażyłości. Nie może przecież pozwolić,
aby koza, zwierzę niechrześcijańskie (w tym miała rację), ziemię jej wydeptywała. W atomie
objawiła się oporność, nieznana dotąd.
— W takim razie — mówiła, dobierając słów z namysłem, — napiszę natychmiast do
opiekunów, donosząc, że pani jesteś bardzo złą kobietą. Amomma jest moją, moją, moją!
Mrs. Jennett uczyniła ruch wymowny w stronę przedpokoju, gdzie stały pewne laski i parasole,
znane dobrze sierotom. Atom pojął w lot jej zamysły.
— Uprzedzam — mówiło dziecko tym samym beznamiętnym, spokojnym głosem, —
że byłam już nieraz bitą, że bito mnie więcej i silniej, niż pani to kiedykolwiek uczynić
zdołasz. Jeżeli więc uderzysz mię choćby raz jeden, zawiadomię mych opiekunów, że nie
dostaję jeść, że jestem głodem morzona... O, ja się pani wcale nie boję!
Mrs. Jennett nie poszła do przedpokoju: atom zaś, poczekawszy chwilkę jeszcze, dla upewnienia
się, iż wszelkie niebezpieczeństwo wojny minęło, pobiegł do ogrodu, by tam na szyi ukochanej
Amommy cały swój żal gorzki wypłakać.
Maleństwo to, które nazywano Maisie, budziło z początku w Ryszardzie uczucie głębokiej
nieufności. Lękał się, aby dziewczynka nie krępowała małej i tak swobody działania, jaką
mu pozostawiano dotąd. Próżna to jednak była obawa. Maisie trzymała się z daleka, tak,
iż pierwsze życzliwsze kroki od chłopca wyjść musiały.
Zanim jednak minęły wakacje, ciężar kar, wspólnie dźwigany zbliżył dzieci ku sobie, zbliżył
choćby dlatego, aby wspierając się wzajem, łatwiej mogli fabrykować kłamstwa, ku zmyleniu
czujności pani Jennett. Gdy Dick odjeżdżał do szkół, Maisie szepnęła tylko:
— Teraz będę musiała sama opiekować się sobą. Ale to nic — dodała, wstrząsając główką
poważnie, — dam sobie radę. Pamiętaj tylko, żeś mi obiecał obrożę dla Amommy. Przyślijże
ją prędko.
W tydzień później pisała z żądaniem, aby dostarczył ową obrożę odwrotną pocztą. Zwłoka
niecierpliwiła ją; pomimo tego, gdy Dick nadesłał nareszcie tak gorąco upragniony podarek,
Maisie zapomniała podziękować mu za niego.
Od chwili tej niejedne już minęły wakacje. Ryszard wyrósł na smukłego młodzieniaszka,
który silniej jeszcze niż dawniej odczuwał niedostateczny stan swej zaniedbanej garderoby.
Niestrudzona Mrs. Jennett tą samą zawsze, tkliwą otaczała go pieczą. Plagi wszakże, jakie
Dick odbierał w szkole (zdarzało się to przeciętnie trzy razy na miesiąc) nie tylko zahartowały
skórę chłopca, lecz przejmowały go pewną pogardą dla siły jej uderzeń.
— To nie boli nawet — tłumaczył Maisie, która go do buntu podniecała.— A przy tym
ile razy mnie wybije, ile razy złość swą wywrze, tyle razy, uważałem, staje się łagodniejszą
dla ciebie.
Wzrastał więc Dick w zaniepokojeniu fizycznym i moralnym, co w duszy jego dzikie nieraz
budziło instynkty. Przekonywali się o tym, własnym kosztem, młodsi koledzy, których, gdy
go zły humor napadł, uderzał boleśnie a umiejętnie. Ten sam duch przekory, czy złośliwości,
kazał mu nieraz drażnić Maisie; dziewczę jednak nie brało tego do serca.
— Po co mamy sobie wzajemnie dokuczać? — mówiła.— Wszak i bez tego dosyć jesteśmy
nieszczęśliwi. Lepiej wynajdźmy jaką rozrywkę, która nam pozwoli zapomnieć o doznawanych
przykrościach.
I wynaleźli — pistolet. Niestety, mogli go używać tylko na najbardziej błotnistej części
wybrzeża, kawał drogi za łazienkami, a poniżej murawą pokrytych stoków fortu Keeling.
Przypływ morza sięgał w tym miejscu o dwie mile prawie, — cofnąwszy się zaś, pozostawiał
różnokolorowe pokłady błota i mułu, które pod działaniem słońca wydawały następnie
wstrętną woń gnijących roślin.
Późno już było owego popołudnia, gdy Dick i Maisie udali się na zwykle pole swych popisów,
z Amommą, drepczącą cierpliwie za nimi.
— Uf! — zawołała Maisie, wciągając powietrze. — A to morze czuć dzisiaj! Nie lubię
go za ten zapach.
— Bo ty nigdy nie lubisz rzeczy, niedostępnych dla ciebie — odparł chłopak szorstko.
— Dawaj naboje; ja strzelę pierwszy. Nie wiesz czadem, jak daleko taki mały rewolwer
niesie?
— O, z pół mili — odrzekła Maisie bez wahania. — A przynajmniej dużo robi hałasu.
Ostrożnie tylko z nabojami. Dlaczego tak obszarpujesz brzegi? Dick, uważaj przecież!
— No, no, już ja umiem nabijać. Patrz, strzelę do tego pala w wodzie.
Pociągnął za cyngiel, wraz z hukiem zaś rozległo się beczenie uciekającej Amommy. Kula
podrzuciła kawał błota, po prawej stronie drzewa, pokrytego morskimi roślinami.
— Niesie w górę i szarpie na prawo. Teraz ty, Maisie. Pamiętaj, że nabity dokoła.
Dziewczę, ująwszy rewolwer, posunęło się delikatnie na sam skraj błota. Dłoń jej trzymała
silnie rękojeść: usta i lewe oko zacisnęły się mimo woli.
Ryszard przysiadł na kępie trawy i śmiał się szczerze. Amomma nawet powróciła, skradając
się ostrożnie; a że przywykła od dawna do różnych ciekawych doświadczeń w czasie poobiednich
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klobuckfatima.xlx.pl