KerryThornley - Zenarchia, Dokumenty(1)

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kerry W. ThornLey
ZENARCHIA
w przekładzie
Dariusza Misiuny
Spis treści
1. Twarz Nienarodzonego
9
2. Narodziny Zenarchii
19
3.Syn Zenarchii
37
4. Gry Zen, Kontrgry Zenarchii
45
5.Rewolucja Jin
53
6.Nie-Polityka
69
7.Troska o Zenarchię
87
Kiedy tradycja zen stawiała w Chinach pierwsze kroki, instru­
owano jej adeptów, by starali się przyjrzeć swej twarzy przed na­
rodzinami. Namawiano ich, by stali się sobą, nie zakładali masek
dopasowanych do świata zewnętrznego i zachowywali się jak naj­
bardziej spontanicznie, zupełnie jakby nie wyszli z łona. Niektó­
re trendy i ruchy kulturowe również noszą w sobie nienazwane
idee. Kiedy Jezus wypowiadał swe słowa, nikt nie wiedział jeszcze
o chrześcijaństwie.
Jeden z takich nurtów zaistniał w Kalifornii w 1967 roku. Na­
zywano go „pokoleniem miłości", „ruchem hippisowskim", „kontr-
kulturą" lub „dziećmi-kwiatami". Były to wszakże tylko określenia
nadane mu przez media. Zanim znalazł się w polu ich zaintereso­
wania, nie posiadał tak szerokiego społecznego odźwięku, stwo­
rzony przez ludzi wierzących w spontaniczność swych zachowań,
próbujący dotrzeć do swej nienarodzonej twarzy. Ludzie ci nie na­
zywali sami siebie „pokoleniem miłości", szerokim łukiem omijali
świat póz i imitacji.
Swego czasu magazyn
Los Angeles Oracle
umieścił na swych ła­
mach zapis rozmowy pomiędzy Allenem Ginsbergiem, Timothym
Learym, Garym Snyderem i Alanem Wattsem. Dotyczyła ona między
innymi fenomenu wielobarwnej młodzieży zamieszkującej dzielnicę
San Francisco, Haight-Ashbury. Alan Watts powiedział wtedy, że kie­
dy ktoś wymyśli nazwę dla tego zjawiska, natychmiast je zabije.
Chociaż czasami zdarzało się nam nazywać siebie hipami, hip-
sterami, hippisami, bądź dziećmi-kwiatami, były to tylko nazwy,
stosowane przez nas arbitralnie, w zależności od nadarzającej się ku
temu okazji. Nie przypięto nam jeszcze konkretnej etykiety. Pomię­
dzy zaprawionymi w życiu hipsterami, a łagodnymi dziećmi-kwia­
tami istniała wszak gigantyczna różnica. My sami zaś nie przysta­
waliśmy do żadnej z tych kategorii.
Zazwyczaj nazywaliśmy się 'headami': 'pot-headami', 'acid-he-
adami' czy też jednym i drugim. Cyganerami, beatnikami, mutan­
tami, freakami. Określenia te stosowaliśmy bardzo ostrożnie. Nie
chcieliśmy, by maskowały one naszą prawdziwą tożsamość i otwar­
tość na doświadczenia.
Uporczywe unikanie samookreślenia potrafi być jednak równie
złudne, jak bycie nazwanym, sklasyfikowanym i zapomnianym. Dla­
tego nie skupialiśmy się na tym. Zależało nam tylko na wystrzeganiu
się wszelkich abstrakcji działających na zasadzie skrótów myślowych.
Chcąc dotrzeć do nienarodzonej twarzy, trzeba obnażyć swój umysł.
Zen nazywa się zenem, lecz kiedy mnich pyta mistrza o to „czym
jest zen?", zamiast odpowiedzi otrzymuje kuksańca, przypowieść
lub abstrakcyjną historyjkę. Odpowiedzi takie mogą wprowadzać
ucznia w zakłopotanie, ale przynajmniej nie ląduje w wielkiej cze­
luści doktrynerstwa.
Dzięki takiej strategii zen przetrwał znacznie dłużej, niż gdyby
stosowano w nim inne metody. Nie wykorzystano go do innych ce­
lów, nie zamienił się też w zbiór zabobonów. Alan Watts wzdrygał
się przed wymienianiem licznych nauczycieli zen, którzy pojawili
się wówczas w Haight-Ashbury. Nieco nowsze tradycje mistyczne,
również przyczyniały się do wytworzenia specyficznej atmosfery.
Co roku w Kalifornii, w okolicach Thousand Oaks urządzano
imprezę zwaną Renaissance Faire. Przetrwała ona do dzisiaj, choć
całkowicie zagubiła swój pierwotny charakter.
Na pozór było to targowisko. Wystarczyło jednak spojrzeć na
tamtejszych sprzedawców glinianych, skórzanych i tym podobnych
rękodzieł, by zrozumieć, że są to ludzie z całkiem innego świata. Nie
przystawali do korporacyjnego ładu. Nie mieścili się w ramach jego
etyki i estetyki. Ich długie włosy, brody, zwiewne ubrania szokowa­
ły porządnych obywateli. Nic więc dziwnego, że ludzie ci mieszkali
zazwyczaj w kanionach, na wzgórzach czy w odosobnionych miej­
scach nad brzegiem oceanu lub na pustyni.
Mimo iż większość z nich była bardzo wygadana, ich wiedzy nie
towarzyszyła pompatyczność. W ich ruchach można było dostrzec
naturalną, nienachalną zmysłowość. Lubili kolorowe stroje, muzy­
kę, często tańczyli i śpiewali pieśni folkowe, ale nie popadali przy
tym w przesadę.
Podobni ludzie pojawiali się w Kalifornii już na początku lat
czterdziestych. Gary Snyder twierdzi wręcz, że korzenie tego zjawi­
ska tkwią na przełomie wieków. Pamiętam, że sam będąc dzieckiem
widywałem różnych cudaków, gdy z nosem przyciśniętym do szyby
samochodu wpatrywałem się w okolice Hollywoodu. W owych cza­
sach można ich było zobaczyć najczęściej w drzwiach rozmaitych
sklepików ze zdrową żywnością.
Spytałem moją matkę, kim są ci ludzie? Odpowiedziała mi, że to
popaprańcy. Postanowiłem sobie wówczas, że gdy dorosnę, sam zo­
stanę popaprańcem.
Potem nadeszły lata pięćdziesiąte, a wraz z nimi Beat Genera-
tion. Chociaż beatnicy zadawali się z cyganerią, tworzyli inne śro­
dowisko. Byli bardziej miejscy, głośniejsi, mniej harmonijni i bar­
dziej pesymistyczni. Czytelnicy poezji beatnikowskich wywodzili
się zazwyczaj z tych samych kręgów towarzyskich. W 1967 roku,
choć większość beatników miała się jeszcze dobrze, Beat Genera-
tion w oczach opinii publicznej była już martwa. Jak to wówczas
zauważył Lawrence Lipton na łamach
Los Angeles Free Press,
upadek
beatników był typowym żartem medialnym, niemniej samo słowo
'beat' doszczętnie zużyto przez nieustanne powtarzanie go w mass
mediach i tylko najbardziej naiwne spośród dzieci-kwiatów mogły
odwoływać się do niego i nie brzmieć jak zgredy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klobuckfatima.xlx.pl