Odnośniki
- Index
- Ken Wolff - 2002 - Trading On Momentum Advanced Techniques For High Percentage Day Trading - Isbn, e-booki, ksiazki gielda, ksiazki gielda
- Ken Wilber - Psychologia integralna, Rozwój duchowy, rozwój duchowy i świadomość
- Ken pell zo da c'hortoz - Gilles Servat, karafun song, Karaoke, Pliki MIDI zespolami od a do z, Gilles Servat
- Ken Wilber - Psychologia integralna, psychologia
- Ken Hale- A Life in Language, LANGUAGE INFO
- Ken Ham - Kłamstwo ewolucji, Kreacjonizm vs. ewolucjonizm
- Ken Albala-Cooking in Europe 1250-1650 -Green, Kuchnia Cooking and Food
- Kaye Marilyn - Replika 02 - W pogoni za Amy, !!! 2. Do czytania, Marilyn Kaye - Replika
- Kaye Marilyn - Replika 10 - Lodowaty ziąb, !!! 2. Do czytania, Marilyn Kaye - Replika
- Ken Frieden - Neglected Origins of Modern Hebrew Prose Hasidic and Maskilic Travel Narratives, Judaizm
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- kubawasala.pev.pl
Ken Kesey - Lot nad kukuÅczym gniazdem, !!! 2. Do czytania, Zachomikowane(1)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Ken Kesey
Lot nad kukułczym
gniazdem
Vikowi Lovellowi, który zapewniając, że smoki nie istnieją,
wprowadził mnie do ich pieczar
...jeden poleciał tam, drugi śmignął siam,
a trzeci wzbił się nad kukułcze gniazdo.
Wyliczanka ludowa
2
Część I
Są na korytarzu.
Czarni sanitariusze w białych uniformach, którzy wstali przede mną, żeby odwalić
sztosa i uprzątnąć ślady, zanim ich przyłapię.
Szorują posadzkę, kiedy wychodzę z sypialni, wszyscy trzej ponurzy i do
wszystkiego ziejący nienawiścią: do wczesnej pory, szpitala i pacjentów, którymi muszą
się zajmować. Wolę się im nie pokazywać, kiedy żre ich tak silna nienawiść jak teraz.
Jestem w tenisówkach, więc cicho niby mysz skradam się pod ścianą, ale ich czułe
detektory rejestrują mój strach i sanitariusze – wszyscy trzej naraz – unoszą głowy. Z
czarnych twarzy patrzą na mnie oczy połyskujące metalicznym blaskiem niczym lampy
radiowe w starym odbiorniku.
– Chłopaki, idzie Wódz! Potężny Wódz. Stary Wódz Szczota. Łapaj, Wodzu...
Wtykają mi w garść zmywak i pokazują, gdzie mam dzisiaj sprzątać. Kiedy ich
mijam, któryś wali mnie kijem od szczotki po łydkach, żebym się pośpieszył.
– Ha, ha! Patrzcie go, ale posuwa! Chłop wielki jak drabina, a posłuszny jak
dziecko!
Śmieją się, a potem schylają głowy i mruczą coś za moimi plecami. Szum czarnych
automatów, szemrzących nienawiścią, śmiercią i innymi szpitalnymi tajemnicami. Bez
obaw mówią przy mnie o swojej skrywanej nienawiści, bo myślą, że jestem głuchoniemy.
Wszyscy tak myślą. Jestem dość przebiegły, żeby się nie zdradzić. I jeśli na tym
parszywym świecie cokolwiek zawdzięczam temu, że jestem półkrwi Indianinem, to
właśnie tę odrobinę przebiegłości, która pozwala mi udawać głuchoniemego przez te
wszystkie lata.
Myję posadzkę przy drzwiach wejściowych, gdy nagle ktoś wsuwa klucz do zamka;
poznaję natychmiast, że to Wielka Oddziałowa, obyta z zamkami jak nikt, bo zasuwa
odskakuje szybko i bez zgrzytu. Ogarnia mnie lodowaty powiew, kiedy oddziałowa
wślizguje się do środka i przekręca za sobą klucz, widzę jej palce muskające gładkie
stalowe drzwi – paznokcie ma tej samej barwy co usta. Dziwny pomarańczowy odcień
jak koniec lutownicy. Tak gorący, a zarazem tak zimny, że nikt nie umiałby powiedzieć,
czy dotyk oddziałowej mrozi go, czy parzy.
3
W jednej ręce Wielka Oddziałowa trzyma za konopne ucho wiklinowy koszyk w
kształcie skrzynki na narzędzia, taki sam jak te, które Indianie z plemienia Um–pqua
sprzedają przy szosie w upalne sierpniowe dni. Miała go już, kiedy tu trafiłem. Jest
rzadko pleciony, więc widzę, co znajduje się w środku – nie ma tam puderniczki, szminki
czy innych kobiecych drobiazgów; koszyk wypełniają po brzegi tysiące zapasowych
części, które oddziałowa zamierza użyć w ciągu dnia – zębatki i kółka, wypolerowane,
połyskujące złowrogo tryby, a obok nich lśniące jak porcelana pigułki oraz igły, kleszcze,
pincetki, zwoje miedzianego drutu...
Mijając mnie oddziałowa kiwa głową. Cofam się ciągnąc za sobą zmywak aż pod
samą ścianę, uśmiecham i zaciskam powieki, żeby utrudnić aparaturze siostry
dokonanie pomiaru – jeśli ktoś ma zamknięte oczy, niełatwo jest przejrzeć go na wylot.
Słyszę w mroku stukot gumowych obcasów i chrzęst żelastwa w koszyku, który
kołysze się w rytm oddalających się sztywnych kroków oddziałowej. Kiedy otwieram
oczy, skręca ona właśnie z korytarza do oszklonej dyżurki, w której spędzi najbliższe
osiem godzin siedząc za biurkiem przy oknie wychodzącym na świetlicę, obserwując i
notując wszystko, co się będzie działo. Cieszy się z góry – z jej twarzy bije spokój i
zadowolenie.
Wtem... dostrzega czarnych sanitariuszy. Wciąż stoją zbici w gromadkę i mruczą
coś do siebie. Nie słyszeli, jak wchodzi na oddział. Teraz czują na sobie jej gniewny
wzrok, ale jest już za późno. Trzeba być ostatnim głupcem, żeby tak stać i szeptać, kiedy
oddziałowa może wejść lada moment. Spłoszeni odskakują od siebie. Ona zaś zniża
głowę jak byk i rusza w ich stronę – są na końcu korytarza, nie mają odwrotu. Słyszała,
co szeptali, i jest taka wściekła, że nie panuje nad sobą. Taka wściekła, że poukręca
skurwysynom łby. Nadyma się, aż biały kitel pęka jej na piecach, i wysuwając kolejne
człony wydłuża ramiona, aż mogłaby nimi otoczyć czarnych pięć albo sześć razy. Obraca
na osi potężną głowę i rozgląda się wkoło. Nie ma żadnych świadków, jedynie ten
mieszaniec, stary Szczota Bromden, kuli się przy drzwiach ze swoim zmywakiem, ale to
niemowa, nie będzie wzywał pomocy. Nic już jej nie powstrzymuje, więc wykrzywia w
ohydnym grymasie wyszminkowane, uśmiechnięte usta i nadyma się, nadyma, jest już
tak wielka jak walec drogowy, tak wielka, że dolatuje mnie zapach jej rozedrganych
cylindrów, podobny do woni silnika pracującego pod zbytnim obciążeniem. Wstrzymuję
oddech i myślę: Boże, tym razem naprawdę wezmą się za czuby! Tym razem zbyt długo
tłumili nienawiść, rozszarpią się na kawałki, nim się zorientują, co robią!
4
Ale akurat gdy oddziałowa zaczyna opasywać sanitariuszy wydłużonymi
ramionami, a oni rzucają się, by wypruć z niej flaki kijami od szczotek, z sypialni
wyłaniają się pacjenci zaintrygowani hałasem; oddziałowa musi więc przybrać swoją
zwykłą postać, żeby nikt się nie dowiedział, jak ohydne jest jej prawdziwe oblicze. I nim
pacjenci na tyle przetrą rozespane oczy, by zrozumieć, co się dzieje, oddziałowa, jak
zwykle spokojna i opanowana, z uśmiechem poucza czarnych, że nie powinni tak stać i
rozprawiać o niczym, bo dziś jest poniedziałek, a właśnie w poniedziałki jest zawsze
najwięcej pracy...
– ...poniedziałki są najgorsze, sami wiecie, chłopcy...
– Tak, siostro Ratched...
– ...czekają na nas liczne obowiązki, więc gdybyście mogli odłożyć pogawędki na
później...
– Dobrze, siostro Ratched...
Oddziałowa kończy rozmowę i wita się z pacjentami, którzy stanęli obok i
wpatrują się w nią zaczerwienionymi, podpuchniętymi od snu oczyma. Każdemu posyła
jedno skinienie głowy. Precyzyjny, automatyczny ruch. Twarz oddziałowej jest gładka,
proporcjonalna i precyzyjnie wykonana, jak buzia kosztownej lalki: kremowobiała skóra
przypominająca emalię cielistej barwy, błękitne oczka, mały nosek o różowych
chrapkach – wszystko pasuje do siebie idealnie prócz pomarańczowego odcienia ust i
paznokci siostry oraz rozmiaru jej biustu. Musiano się pomylić na taśmie montażowej i
wyposażono ten skądinąd doskonały wyrób w ogromne piersi – widać, jak bardzo się
tym gryzie.
Pacjenci wciąż stoją, ciekawi, czego chciała od czarnych, a to jej przypomina, że
byłem świadkiem całego zajścia.
– Skoro mamy dziś właśnie poniedziałek – mówi – co wy na to, chłopcy, gdyby
tak na dobry początek od razu ogolić biednego pana Bromdena, nim po śniadaniu
wszyscy pognają do umywalni, i uniknąć... hm... poruszenia, które zwykle wywołuje?
Zanim czarni zaczną się za mną rozglądać, gramolę się szybko do schowka na
szczotki, zatrzaskuję drzwi i wstrzymuję oddech. Golenie przed śniadaniem jest
najgorsze. Człowiek jest silniejszy i bardziej rozbudzony, kiedy coś przekąsi, a wtedy
trudniej jest skurwysynom z Kombinatu zamienić maszynkę do golenia na jedno z ich
urządzeń. Ale gdy golą człowieka przed śniadaniem, tak jak czasami mnie na polecenie
oddziałowej – o wpół do siódmej, w pomieszczeniu, gdzie wszystko jest białe, ściany,
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]