Katajew Walentin - Samotny biały żagiel, Ksiażki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
WALENTIN KATAJEW
Samotny biały żagiel
Przełożyła Melania Kierczyńska
1968
BIELEJET PARUS ODINOKIJ
Gosudarstwiennoje izdatielstwo Dietskoj litieratury 1953
Okładkę projektował JANUSZ GRABIANSKI
Państwowe Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa 1968 r.
Wydanie VI. Nakład 120 000 + 257 egz. Ark. wyd. 16,
ark. druk. 15,25. Papier druk. mat. kl. V, 65 g,
70X100 z f-ki we Włocławku. Oddano do składania
w styczniu 1968 r. Druk ukończono w listopadzie 1968 r.
Łódzka Drukarnia Dziełowa, Łódź, ul- Rewolucji 1905 r. nr 45.
Zam. nr 92/A/68. N-41.
Cena zł 9.—
Pożegnanie
Około godziny piątej z rana na podwórzu folwarku rozległ się dźwięk trąbki.
Przeszywający jej głos rozszczepił się jak gdyby na mnóstwo włókien muzycznych,
przepłynął przez sad morelowy, wybiegł w pusty step ku morzu i długo i smutnie
rozbrzmiewał w urwiskach zamierającym echem.
Był to pierwszy sygnał do odjazdu dyliżansu.
Wszystko się skończyło. Nadeszła gorzka chwila pożegnania.
Właściwie nie było się z kim żegnać. Przestraszeni wydarzeniami, nieliczni letnicy
zaczęli rozjeżdżać się w środku lata.
Obecnie spośród przyjezdnych pozostawała w folwarku jedynie rodzina pewnego
nauczyciela z Odessy, nazwiskiem Baczej, złożona z ojca i dwóch chłopców: jeden miał trzy i
pół, drugi osiem i pół roku. Starszy nazywał się Pietia, młodszy Pawlik. Ale i oni opuszczali
dzisiaj letnisko.
To im grała trąbka, dla nich wyprowadzono ze stajni duże, kare konie.
Pietia obudził się dużo wcześniej, nim trąbka zagrała. Spał niespokojnie. Obudził go
świergot ptaków. Ubrał się i wyszedł na powietrze.
Ogród, step, podwórze — wszystko pogrążone było w chłodnym cieniu. Słońce
wychodziło z morza, zasłonięte jeszcze wysokim urwiskiem.
Pietia miał na sobie miejskie ubranie od święta, z którego wyrósł bardzo w ciągu lata:
wełnianą granatową bluzę marynarską z naszytymi wzdłuż kołnierza białymi tasiemkami,
krótkie spodenki, długie fildekosowe pończochy, buciki zapinane na guziki i okrągły
słomkowy kapelusz z dużym rondem.
Kuląc się z zimna Pietia obszedł z wolna fermę dokoła i żegnał wszystkie miejsca i
zakątki, gdzie tak mile spędził lato.
Podczas miesięcy letnich Pietia biegał prawie nago. Opalił się jak Indianin, Przywykł
chodzić boso po kłujących ostach, kapał się trzy razy na dzień. Nad brzegiem morza
smarował się od stóp do głowy czerwoną gliną, rysował nią sobie na piersi desenie i stawał
się w ten sposób rzeczywiście podobny do czerwonoskórego, szczególnie kiedy wtykał w
kędziory niebieskie pióra owych zadziwiająco pięknych, bajecznych ptaków, które wiły sobie
gniazda w urwiskach. I oto teraz, po owym wolnym życiu, po owej swobodzie — chodzić w
ciasnej wełnianej marynarskiej bluzie i drapiących pończochach, w niewygodnych bucikach,
w dużym słomkowym kapeluszu, którego gumka ociera uszy i ściska gardło!...
Pietia zdjął kapelusz i zarzucił go na plecy. Teraz kapelusz kołysał się na plecach jak
koszyk.
Dwie grube kaczki minęły go kwakając z ożywieniem i spojrzawszy pogardliwie na
wyelegantowanego chłopca jak na obcego wsunęły się jedna za drugą pod płot.
Czy zrobiły to demonstracyjnie, czy też go istotnie nie poznały — tak czy owak Pietię
ogarnęło takie przygnębienie i taki smutek, że o mało się nie rozpłakał.
Poczuł się aż do głębi duszy obcy w tym zimnym i pustym świecie wczesnego poranku.
Nawet dół w kącie ogrodu warzywnego — wspaniały, głęboki dół, na którego dnie tak
przyjemnie i tak tajemniczo można było piec kartofle w ognisku, nawet ten dół wydawał
się dziwnie obcy, nieznajomy. Słońce wznosiło się coraz wyżej.
Jakkolwiek podwórze i ogród były wciąż jeszcze pogrążone w cieniu, wczesne
promienie, jaskrawe i zimne, złociły już różowe, żółte i niebieskie dynie, rozłożone na
trzcinowym dachu chaty, w której mieszkali dozorcy.
Zaspana kucharka w kraciastej samodziałowej spódnicy i w płóciennej koszuli,
wyszywanej w czarne i czerwone krzyżyki, z żelaznym grzebykiem w nie czesanych włosach,
uderzając o próg samowarem wytrząsała z niego pozostałe od wczoraj węgle.
Pietia stał przez chwilę przed kucharką i przypatrywał się koralom podskakującym na jej
starczej, pomarszczonej szyi.
— Odjeżdżacie? — zapytała obojętnie.
— Odjeżdżamy — odrzekł chłopiec i głos mu zadrżał.
— Szczęśliwej podróży.
Podeszła do beczki, w której wożono wodę, omotała rękę rąbkiem kraciastej spódnicy i
wyciągnęła kołek.
Gruba struga trysnęła łukiem uderzając o ziemię. Potoczyły się okrągłe, lśniące krople
wody obrastając szarym proszkiem kurzu.
Kucharka podstawiła samowar pod strugę. Samowar jęknął napełniając się świeżą,
ciężką wodą. Nie, doprawdy, znikąd współczucia!
Na krokietowym placyku, na polance, w altanie — wszędzie ta sama niechętna cisza, ta
sama pustka.
A przecież jakże wesoło, jak świątecznie było tu całkiem niedawno jeszcze. Ile ślicznych
dziewczynek i łobuzów chłopaków! Ile figli, ile skandali, zabaw, bijatyk, kłótni, przeprosin,
całusów przyjaźni!
Jaką wspaniałą uroczystość urządził dla letników właściciel folwarku pan Rudolf w dniu
urodzin swojej małżonki, Luizy.
Pietia nigdy nie zapomni tego święta.
Z rana zastawiono pod morelami ogromny stół, ozdobiony bukietami polnych kwiatów.
Środek jego zajmował słodki kołacz wielkości koła roweru. We wspaniałe ciasto, grubo
posypane cukrem, wetknięto trzydzieści pięć zapalonych świec, które wskazywały na liczbę
lat solenizantki.
Wszyscy letnicy byli zaproszeni na poranną herbatę, podaną pod morelowymi drzewami.
Dzień tak uroczyście rozpoczęty miał i dalej przebieg podobny i zakończył się
dziecięcym balem kostiumowym z muzyką i fajerwerkami.
Dzieci włożyły przygotowane uprzednio kostiumy maskaradowe. Dziewczynki
zamieniły się w rusałki i Cyganki, a chłopcy w Indian, zbójców, chińskich mandarynów,
marynarzy. Wszyscy mieli piękne, jaskrawe, różnokolorowe kostiumy z papieru albo
introligatorskiego płótna.
Szeleściła bibułka spódniczek i płaszczy, na drucianych łodyżkach chwiały się sztuczne
róże, powiewały jedwabne wstęgi bębna. Ale najpiękniejszy kostium — jakżeby mogło być
inaczej ? — dostał Pietia. Ojciec szył go własnoręcznie przez dwa dni, gubiąc co chwila
binokle. Miał krótki wzrok, przewracał raz po raz flaszeczkę z gumą arabską i mamrotał pod
nosem straszliwe przekleństwa pod adresem organizatorów „tego szaleństwa” i w ogóle
wszelkimi sposobami starał się podkreślić, jaki wstręt budzi w nim ów „idiotyczny pomysł”.
Ale był to oczywiście tylko fortel. Bał się po prostu, że kostium wyjdzie marnie i że
będzie musiał się go wstydzić. Jakże się starał! Ale za to kostium — niech mówią, co chcą —
wyszedł wspaniałe.
Był to prawdziwy rynsztunek rycerski, sklejony znakomicie ze złotego i srebrnego
papieru, naciągniętego na druciany szkielet. Hełm, przybrany wspaniałym pióropuszem,
wyglądał zupełnie tak jak u rycerzy Walter Scotta. Nawet przyłbicę można było podnosić i
opuszczać.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klobuckfatima.xlx.pl