Karol May - Król naftowy, May Karol

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Karol May
“Krol naftowy”
Zakłady
Na drodze wiodącej do El Paso del Norte poprzez rzekę Kolorado do Kalifornii, na dziesiątej mili
przed stolicą Arizony, ‘Iiicson, leży stara misja San Xavier del Bac. Założona w roku 1668,
stanowi tak wspaniałą budowlę, że podróżny z podziwem spogląda na to przepy-szne świadectwo
cywilizacji w sercu pustkowia.
Z każdego rogu wznosi się wysoka dzwonnica. Front jest bogato ozdobiony fantastycznymi
ornamentami. Na głównej kaplicy spoczy-wa wielka kopuła, a ciężkie gzymsy i piękne sztukaterie
ozdabiają mury. Budowla ta mogłaby zdobić każde wielkie miasto, a nawet stolicę.
Misja jest otoczona wioską, zamieszkałą w swoim czasie, do które-go odnosi się nasza opowieść,
przez plemię Indian Papago, liczące mniej więcej trzysta dusz. Było to i jest jeszcze dotychczas
spokojne, pracowite i przyjazne wobec białych plemię, które doskonale użyźniło swoją glebę
sztucznym nawodnieniem i uprawiało pszenicę, żyto, dynie, granaty oraz inne owoce i
ziemiopłody.
Niestety, ci dobrzy, pracowici ludzie wiele musieli wycierpieć od wszelkiego rodzaju białej hołoty,
która grasowała w Arizonie.
Wszak ten wielki obszar, otoczony górami i pustyniami, nie miał
podówczas prawie żadnych władz; ręka sprawiedliwości sięgała tylko
$
do jego granic. Nadciągały więc setki skłóconych z prawem, zewsząd, z Meksyku i ze Stanów
Zjednoczonych, aby pędzić tu życie, które było jednym, długim szeregiem aktów bezkarnego
rozboju. Wprawdzie w stolicy stało wojsko, którego zadaniem była piecza nad bezpieczefistwem
publicznym. Atoli dwie kompanie były, oczy-wiście, posterunkiem niewystarczającym na obszar
trzystu tysięcy kilometrów kwadratowych. Umundurowani bohaterowie, zadowole-ni, że zgraja
łotrzyków im samym nie zagraża, nie mogli nikomu służyć pomocą. Zdając sobie z tego sprawę,
amatorzy rozboju okazywali niezrównaną, niepohamowaną zuchwałość. Szajki ich ważyły się za-
puszczać pod samą stolicę Ti~cson. Nikt nie śmiał się oddalić o kwa-drans drogi, nie uzbroiwszy
się uprzednio w cały arsenał broni. Pewien podrbżnik amerykański opisuje ówczesne stosunki w
ten, bynajmniej nieprzesadny sposób: Najzuchwalsi szubrawcy z Meksyku, Teksasu, Kalifornii i
irtnych stanów znajdowali w owej Arizonie schronienie prced kanącą ręką sprawiedliwości. Część
ludzi rekrutowała się z morderców i z~Odziei, zbójów i szubrawców Wsryscy musieli być
uzbrojeni; krwawe sceny stanowi~y bieżącą kronikę dnia. O rządzie mowy nie byfo, co dopiero o
wojsku, cry policji. Załogi w Tiicson oddawaly się pijaństwu i pozwala~y wsrystkiemu iść swoją
koleją. Tak więc Ańzona byta może jedynym pod egidą cywilizowanego państwa krajem, gdzie
każdy mógł sprawiedliwość naginać’ do swej osobistej korryści. Wówczas to w San Francisco
zabrało się grono ludzi dobrej woli, a także dzielnego charakteru i założyło Komitet
Bezpieczefistwa Publicznego, który rozpoczął ż początku działalność na terenie Kali-fornii, ale
wkrótce rozszerzył ją na sąsiednią Arizonę. Dziarskie postacie śmiałków wyłaniały się tu i ówdzie,
pojedynczo i oddziałami, oczyszczały kraj z plagi przestępców i znikały, zostawiwszy wyraźny
ślad swej dobroczynnej interwencji.
Wśród Indian Papago w San Xavier del Bac mieszkał pewien Irlandczyk, który przybył do Arizony
z pobudek nie nazbyt uczciwych. Nowy obywatel otworzył sklep, gdzie według jego twierdzenia
można 6 było wszystko nabyć. W istocie nie było tu nic poza gorzałką, której produkacja i sprzedaż
pozyskała Irlandczykowi przydomek truciciela. Cieszył się w ogóle taką opinią, że uczciwi ludzie
wzbraniali się z nim zadawać.
Był wyjątkowo piękny dzień kwietniowy, kiedy szynkarz siedział przy jednym ze skleconych z
grubsza stoiów, stojących przed jego chatą. Zdawał się być w złym humorze, stukał pustą szklanicą
w stbł. Nie doczekawszy się nikogo, zawołał w kierunku otwartych drzwi wściekłym głosem:
- Hola, stara wiedźmo! Czy nie masz uszu? Brandy chcę mieć, brandy! Prędzej się uwijaj, bo ci
pomogę!
Z chaty wyszła stara Murzynka z butlą w ręku i nalała trunku do szklanki. Wypróżnił ją jednym
haustem, kazał znów nalać i rzekł:
- Przez cały dziefi ani jednego gościa! Czerwoni hultaje nigdy nie nauczą się pić. Jeśli nie zjawi się
jakiś obcy, sam będę siedział i wypalał sobie dziury w żolądku.
- Nie sam siedzieć - uspokoiła go Murzynka. - Goście przyjść.
- Skąd wiesz?
- Ja widzie~.
- Gdzie?
- Na drodze do ‘Iiibac.
- O, naprawdę? Któż to?
- Nie wiedzieć. Stare oczy nie poznać. By~ to jeźdźcy, wiele jeźdźcy.
Irlandczyk zerwał się na równe nogi i stanął w progu chaty, skąd roztaczał się widok na drogę do
‘Iiibac. Wkrótce wrócił i zawołał do starej:
-~’Ib są finderzy, zrozumiano, finderzy. I to cała dwunastka!
Umieją oni żłopać, co się zowie. Prędzej, trzeba napełnić flaszki! Oboje znikli w chacie. Po kilku
minutach ukazało się dwunastu jeźdźców. Zatrzymali się przed chatą, zeskoczyli z koni i puścili je
wolno. Dzikie postacie o zuchwałym wyglądzie. Wszyscy byli dobrze uzbrojeni. Niektórzy nosili
meksykafiskie ubiory, inni, jeśli sądzić po strojach, pochodzili ze Stanów Zjednoczonych. Jedną
mieli wspólną cechę: nie było wśród nich ani jednego, który wyglądem swym budził-by zaufanie.
Krzyczeli i hałasowali wszyscy naraz. Jeden z nich podszedł do otwartych drzwi, wyciągnął
rewolwer, wypalił do wnętrza i w ślad za kulą posłał okrzyk:
- Halloo, Paddy! Czy jesteś w domu, stary trucicielu? Wychodź ze swoją siarką; jesteśmy
spragnieni!
Paddy, jak wiadomo, jest żartobliwym przezwiskiem Irlandczyków. Gospodarz ukazał się z pełną
butlą pod każdą pachą i dwunąstoma szklankami w ręku. Stawiając je na stole i nalewając,
odpowiedział:
- Już jestem, messurs! Zameldowano mi o waszym przybyciu; moja stara widziała, jak
przyjechaliście. Pijcie i bądźcie błogosławieni w moim pałacu!
- Zachowaj błogosławiefistwo dla siebie, stary rozbójniku! Tb raczej przygotowanie do śmierci!
Kto pije twoją lurę, dopuszcza się samobójstwa.
- ‘Ij~lko chwilowo, mister Buttler. Następna flaszka wskrzesza martwych. Od wielu tygodni nie
widzieliśrny się. Jak wam idzie, sir? Interesy dobre?
- Dobre? - odezwał się nazwany Buttlerem z przeczącym gestem i wychyliwszy do dna szklankę, w
czym naśladowali go kamraci, dodał:
- Okropnie nam szło. Skąpo, jak nigdy dotychczas. Nie zrobiliśmy ani jednego interesu, godnego
wzmianki.
- Ale dlaczego? Wszak nazywają was finderami i sami się tak nazywacie. Czy~cie nie mieli
otwartych oczu? Sądziłem, że ubiję z wami dobry targ.
-‘Ib znaczy, spodziewałeś się odkupić zrabowany łup i jak zwykle nas oszwabić. Ale tym razem nie
ma nic, naprawdę nic. Na czerwo-nych nic już nie można złupić, a jeśli spotkasz białego, jest to
prze-ważnie ptaszek, który śam chętnie zagląda do cudzych kieszeni.
8
Dodajmy~do tego ten przeklęty Komitet Bezpiecze~stwa, niech ich licho porwie! W jakim celu te
draby wścibiają nosy do naszych inte-resów? Co to ich obchodzi, że zbieramy tam gdzie nie
siejemy, ale gdzie i oni nie sieją. Naprawdę, trzeba teraz w każdej chwili by~ przygotowanym na
to, że spoza krzewu wyjrzy dubeltówka! Ale oko za oko, ząb za ząb! Przysięgliśmy sobie wieszać
bez litości każdego, kto wyda nam się członkiem Komitetu. Czy nie zauważyłeś takich
szubrawców w okolicy, Paddy?
- Hm - odburknął gospodarz. - Czy sądzicie, że jestem wszech-wiedzący? Czy można gościowi z
nosa wyczytad, czy jest safandułą, czy tak jak wy, uczciwym rabusiem?
- Nie blamuj się, Paddy! Kundla chyba łatwo odróżnić od psa rasowego, nawet kiedy to się tyczy
ludzkich kundli. Daję słowo, że poznam z pięćdziesięciu kroków każdego, kto należy do tego
Komi-tetu. Ale tymczasem pogadajmy o czy innym! Jesteśmy głodni. Czy dostaniemy mięsa?
- Nie tyle, aby można było wzią~ na ząb.
- Jajek?
- Ani jednego. Możecie tu godzinami szukać, a nie znajdziecie ani jednej sztuki bydła, ani jednej
kwoki. Któż jest winien, jeśli nie ludzie waszego pokroju, którzy wszystko sprzątnęli.
- Ale chleba?
- Tylko placki kukurydziane, a i te dopiero muszę upiec.
- A więc niech twoja Murzynka piecze. O świeże mięso sami się już postaramy.
- Wy? Powiedziałem przecież, że nic nie znajdziecie.
- Pshaw! Znaleźliśmy już!
- ~?
- Wołu. ~
- Dziwne! Niemożliwe! Gdzie?
- Po drodze, w dolinie Santa Cruz. Tb znaczy, że wół ten należy do karawany, którą śpotkaliśmy, a
raczej którą wyminęliśmy.
- Karawana? Zapewne osadnicy?
-‘Ihk. Cztery wozy; każdy zaprzężony w cztery woły.
- Ilu ludzi?
- Nie wiem dokładnie. Poza woźnicami widzieliśmy kilku jeźdźcbw. Nie mogliśmy zauważyć ilu
siedzi w wozie.
- Ale rozmawialiście z nimi?
-‘Pdk. Chcą się przeprawić przez Kolorado i dziś w nocy rozbiją tu dbóz.
- ‘Iir? Hm! Mam nadzieję, że nie zdarzy się nic takiego, co mogłoby okryć niesławą to dobre
miejsce, sir!
Mówiąc to, gospodarz zrobił porozumiewawczą minę.
- Nie troszcz się! - odpowiedział Buttler. - Umiemy oszczędzać naszych przyjaciół. Oczywiście,
karawana będzie nasza; ale dopiero po tamtej stronie ‘Iiicson. ‘Iii zafasujemy sobie tylko wołu,
ponie-waż potrzebujemy mięsa.
- Chcecie kupić? Osadnicy nie sprzedają zwierzęcia pociągowe-go!
- Smalone duby gadasz! Co ci do głowy strzeliło, Paddy? Bierze-my, ale nigdy nie płacimy. Wiesz
o tym dobrze. Z tobą to inna sprawa. Ty jesteś naszym paserem i tobie nie tylko płacimy, ale nawet
pozwa-lamy się oszwabiać. Wrócimy po rzeczy! Nie będziemy mieli z osad-nikami ciężkiej
przeprawy. Jest tam czterech poganiaczy wołów, moż-na ich nie brać w rachubę, dwóch chłopców
na koniach i wynajęty przewodnik. Tylko z nim trzeba się liczyć, ale w dwunastkę damy sobie
spokojnie radę. Pierwszą kulę przeznaczyliśmy dla niego. Nie wiem, kto siedzi na wozach, ale kto
się chowa pod plandeką, ten chyba nie jest zdolny do poważnego oporu. Poza tym na końcu jechała
jeszcze jedna postać, o której doprawdy nie mogę powiedzieć, czy jest męż-czyzną, czy kobietą,
aczkolwiek nosi na plecach strzelbę, a pod płasz-czem szablę. Zagadnąłem to indywiduum, ale
otrzymałem krótką i niezrozumiałą odpowiedź. O ile się nie mylę, mówi po niemiecku.
- Co za głupota! Człowiek, noszący tutaj szablę, jest ńa pewno wariatem, lub przynajmniej
nieszkodliwym oryginałem. A zatem zamierzacie napaść na karawanę?
- A jak myślisz?
- Mam nadzieję, że będę miał w tym swój udział?
- Naturalnie. Zaraz usłyszysz warunki.
Ponieważ w tej chwili wyszła z chaty ~l~Iurzynka, obaj zbliżyli do siebie głowy i kontynuowali
rozmowę szeptem. Pozostali członkowie bandy nie zważali na to i głośno rozmawiali, nie skąpiąc
sobie gorzał-ki, wskutek czego wkrótce na stole pojawiły się nowe butelki. Czer-wonoskórzy
mieszkaficy wioski, spostrzegłszy z dala wesołą kompa-nię, nadkładali drogi, byle nie przechodziE
koło szynku. Lękali się wrzaskliwych białych, którzy wzbogacili ich o niejedno smutne do-
świadczenie.
Irlandczyk określił dwunastu jeźdźców mianem findersi. Nazwę tę nosiła siejąca lęk zgraja
rzezimieszków, którzy od dłuższego czasu plądrowali południową Arizonę. Ukazywali się to tu, to
gdzie indziej, czasem nawet w rozproszeniu, działając rbwnocześnie w rozmaitych miejscach.
Dzięki dobrym wierzchowcom banda odznaczała się nie-uchwytnością, z którą nie mogli sobie
poradzić nawet członkowie Komitetu Bezpieczefistwa. The finder oznacza właściwie znalazcę; byli
to znalazcy, groźni znalazcy łupu, gdziekolwiek się nadarzył. Naraz wrzask ucichł i oczy
wszystkich mężczyzn skierowały się ze zdziwieniem ku trzem nowym przybyszom.
Ze zdziwieniem, zupełnie usprawiedliwionym i zrozumiałym ze względu na wygląd tej trójki.
Przybysze zeskoczyli z wierzchowców i podeszli do pustego stołu, nie racząc, jak się przynajmniej
zdawało, obdarzyE wesołego towarzystwa spojrzeniem.
Pierwszy był małym, niepospolicie grubym mężczyzną. Pod zwisa-jącą kresą kapelusza filcowego,
którego kolor, wiek i kształt stanowiły nie lada zagadkę dla najprzenikliwszego obserwatora przez
las roz-czochranej, czarno-siwej brody spoglądał potężny nos o zgoła zastra-szających rozmiarach,
nos, mogący służyć za wskazówkę każdemu zegarowi słonecznemu. Wśrbd gwałtownego zarostu
uwydatniała się, oprócz owego zbyt rozwiniętego organu powonienia, para drobnych, małych oczu,
obdarzonych niezwykłą ruchliwością. Z wyrazem żar-tobliwej przebiegłości oczka obrzuciły chatę
Irlandczyka na pozór obojętnym spojrzeniem, w istocie zaś zbadały dokładnie postacie dwunastu
finderów.
Opisana głowa spoczywała na ciele, okrytym prawie do kolan wiekową kurtką myśliwską z koziej
skóry, przeznaczoną dla znacznie wyższej osoby, składającą się z łaty na łacie i nadającą cudakowi
wygląd dziecka, które dla psoty przebrało się w szlafrok dziadka. Z tego bardziej niż swobodnego
okrycia wyglądała para chudych, za-krzywionych w kształt sierpa pałąków, sterczących z
wy&endzlowa-nych, sędziwych legginsach, z których mały człowiek wyrósł przed dziesiątkiem lat,
a które uwidaczniały parę indiańskich butów takiej pojemności, że mógłby się w nich zmieścić od
biedy cały właściciel; stopy jego miały niezwykłe rozmiary. W ręku trzymał flintę, wygląda-jącą
jak kij. Innej zaś broni, która, według wszelkiego prawdopodo-biefistwa, tkwiła za pasem,
niepodobna było zobaczyć, gdyż zakrywała ją skórzana kurtka.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klobuckfatima.xlx.pl