Odnośniki
- Index
- Kaktusy z zielonej ulicy - Wiktor Zawada (14997), KSIĄŻKI(,,audio,mobi,rtf,djvu), WIKTOR ZAWADA-KAKTUSY Z ZIELONEJ ULICY
- Kava Alex - Zabójczy wirus, Książki, Alex Kava
- Kava Alex - 02 - W ułamku sekundy, Książki, Alex Kava
- Kava Alex - 01 - Dotyk zła, Książki, Alex Kava
- Kapp Colin - Formy Chaosu 01 - Formy Chaosu, Książki Fantasy i SF
- King To, ►Dla moli książkowych, king
- Keyes Gregory - Gwiezdne Wojny 103 - NOWA ERA JEDI - Ostrze Zwycięstwa - Podbój, Książki, Star Wars, New Jedi Order
- King Jaunting, ►Dla moli książkowych, king
- King Małpa, ►Dla moli książkowych, king
- Kisielewski Stefan - Abecad脜鈥��o Kisiela, Książki
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- kubawasala.pev.pl
Kentz Jayne Ann Bransoletka, Książki - Literatura piękna, Bonia, Harlequiny nowe różne
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Janice Kaiser
Czy Sydney przełamie swe uprzedzenia
do świata blichtru i konwenansu,
jakim, jej zdaniem, jest Hollywood?
MIEJSCE NA ZIEMI
Lynn Patrick
Czy Jassy odważy się na zmianę stylu życia?
BRANSOLETKA
Jayne Ann Krentz
Czy Virginia zapomni o urazach wyniesionych z przeszłości?
MAGNETYZM SERC
JoAnn Ross
Czy Abby,
stawna i bogata gwiazda filmowa
pójdzie za głosem serca?
Tytuł oryginału Joy
Pierwsze wydanie Harlequin Books, 1988
Przekład Barbara Kośmider
Redakcja Barbara Syczewska-Oiszewska
Korekta Teresa Kokocińska Janina Szrajer
©1988byJayneAnnKrentz
© for the Polish edition by Arlekin - Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z
o.o.
Warszawa 1993
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości
dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin
Enterprises B.V
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do
osób rzeczywistych - żywych czy umarłych - jest całkowicie przypadkowe.
Znak firmowy wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Temptation są
zastrzeżone.
Skład i łamanie: Studio Q
Printed in Germany by Elsnerdruck
ISBN 83-7070-295-3
Indeks 300535
ROZDZIAŁ 1
A.C. Ryerson jechał powoli i ostrożnie. Nie chciał wylądować w rowie.
Wytężał wzrok, usiłując dostrzec cokolwiek przed maską samochodu. Zaklął
cicho. Droga była wąska, kręta i prawie niewidoczna w strugach ulewy, która
zalewała przednią szybę.
Ogień na kominku, trochę muzyki i szklaneczka szkockiej whisky. Oto,
czego teraz potrzebował. Co więcej, miał do tego pełne prawo. Deborah
Middlebrook porzuciła go w przeddzień upojnego weekendu. W takiej sytuacji
każdy mężczyzna wpadłby w czarną rozpacz. Zasługiwał na odrobinę
względów, skoro miał spędzić ten wieczór samotnie.
Srebrzysty mercedes w żółwim tempie pokonał kolejny ostry zakręt.
Ryerson znów zaklął, tym razem na widok potężnej dziury w jezdni, którą z
trudem udało mu się ominąć. Zamiast raczyć się szkocką i słuchać Mozarta,
tłukł się wiejską drogą w czasie szalejącej burzy. Wspaniały początek maja, nie
ma co. O tej porze roku powinny już kwitnąć kwiaty i śpiewać ptaki.
Nie dość, że pogoda przypominała raczej listopad, to znalezienie adresu
okazało się trudniejsze, niż przypuszczał. Na tej wysepce nikt najwyraźniej nie
potrzebował tabliczek z nazwami ulic. Krążył bezskutecznie już od godziny.
Będzie miał szczęście, jeśli w drodze powrotnej zdąży złapać ostatni wieczorny
prom do Seattle.
A na dodatek sam był sobie winien. Po przeczytaniu kartki od Debby miał
ochotę podskoczyć z radości. To wtedy popełnił pierwszy błąd. Nie wykorzystał
sprzyjających okoliczności, choć mógł wycofać się od razu. Niestety, rodzice
Debby dowiedzieli się, że ich córka zniknęła i wpadli w panikę. Obawiali się, że
nieudany romans może ją skłonić do popełnienia jakiegoś lekkomyślnego czynu.
Ryerson usiłował zapewnić Middlebrooków, że Debby jest osobą
zrównoważoną, ale nie udało mu się ich przekonać. Próbował delikatnie
wytłumaczyć, że ich najmłodsza córka i on wcale nie byli w sobie szaleńczo
zakochani. Starsi państwo zignorowali również i to wyjaśnienie.
Teraz wiedział, że użył zbyt subtelnych argumentów. Ale nie było łatwo
powiedzieć takim miłym i staroświeckim ludziom, że nie sypiał z ich córką. Bóg
raczy wiedzieć, co ściągnąłby sobie na głowę, gdyby tylko poruszył ten
drażliwy temat.
Ryersonowi było żal Johna i Leony Middlebrooków. Tak bardzo się o nią
martwili. Ochoczo zaproponował więc, że odnajdzie Debby i upewni się, że z
nią wszystko w porządku.
I to był właśnie drugi błąd. Oboje natychmiast przystali na propozycję
Ryersona. Patrzyli na niego z wdzięcznością. Zbyt późno zauważył, że w ich
oczach było jeszcze coś. Nadzieja. Wiedział, że Middlebrookowie liczyli na to,
że jego romans z Debby zakończy się ślubem. Nie mógł ich za to winić.
Początkowo on również brał pod uwagę takie zakończenie. Ślub wydawał mu
się całkiem logicznym rozwiązaniem. Na szczęście w porę się opamiętał, a
dzisiejsza wyprawa była jedynie ceną, którą musiał zapłacić. W życiu nie ma
przecież nic za darmo.
Rodzice Debby sądzili, że mogła się ukryć tylko u swojej starszej siostry.
Telefon w jej domu nie odpowiadał, ale to, oczywiście, o niczym nie
świadczyło. Middlebrookowie przypuszczali, że zrozpaczona dziewczyna po
prostu nie podnosiła słuchawki. A siostra podobno gdzieś wyjechała.
Nie miał wyboru. Musiał pojechać promem na wyspę w pobliżu Seattle,
znaleźć Debby oraz udowodnić światu, że jest cała, zdrowa i wcale nie cierpi z
powodu złamanego serca.
Ani myślał od nowa wplątywać się w romans z Debby. Była urocza i
atrakcyjna, ale doprowadzała go do szału. Szybko doszedł do wniosku, że oboje
są ulepieni z zupełnie innej gliny.
W świetle reflektorów zauważył mały, przekrzywiony drogowskaz.
Ryerson zapamiętał tę nazwę. John zaznaczył na odręcznym szkicu, żeby skręcił
właśnie tutaj w prawo. Droga zwęziła się jeszcze bardziej. Była to właściwie
ścieżka między pochylonymi sosnami.
Pomyślał o tajemniczej siostrze Debby i o jej domu, którego szukał.
Najwyraźniej lubiła mieszkać na odludziu. Mieli więc taki sam gust.
Weekendowa kryjówka Ryersona znajdowała się dalej na północ, na jednej z
wielu wysp archipelagu San Juan, prawie u wybrzeży Kanady, ale jej otoczenie
wyglądało podobnie. Do tej drewnianej chaty docierał swoją prywatną
motorówką. Innego dojazdu do niej nie było. Vrrginia Elizabeth Middlebrook
mogła przynajmniej korzystać z promu.
Virginia Elizabeth. Te imiona brzmiały niemal po królewsku. Sugerowały
staromodny wdzięk osoby, która je nosiła. Była o kilka lat starsza od Debby,
przekroczyła więc na pewno trzydziestkę, ale oprócz tego nic o niej nie
wiedział. Sporo podróżowała w interesach i dlatego Ryerson nigdy jej nie
spotkał. Wszystko wskazywało na to, że i tym razem nie będzie miał okazji, aby
ją poznać. Przejechał jeszcze kilkaset metrów i pomiędzy drzewami zauważył
nieduży, parterowy domek, stojący niemal nad brzegiem zatoki. We wszystkich
oknach paliły się światła.
W innych okolicznościach taki widok nastroiłby go optymistycznie.
Jednak tym razem Ryerson wiedział, że zaraz stanie oko w oko z Debby.
Zaparkował mercedesa na podjeździe i zgasił silnik. Przez chwilę siedział bez
ruchu, obliczając odległość, którą będzie musiał pokonać w ulewnym deszczu.
Nie miał jednak innego wyjścia, jak tylko pobiec prosto na ganek. Parasol leżał
w bagażniku. Zanim go wyjmie i tak przemoknie do suchej nitki.
Ryerson szybko podejmował trudne decyzje. Z rozrzewnieniem pomyślał
jeszcze raz o whisky, Mozarcie i walorach celibatu. Szybko wyskoczył z
samochodu i ruszył pędem w stronę drzwi.
Elegancka tweedowa marynarka prawie natychmiast przesiąkła wodą.
Podobny los spotkał zamszowe mokasyny na grubej zelówce.
Trudno, los nie był dziś dla niego łaskawy. Ryerson z rozdrażnieniem
nacisnął przycisk dzwonka. Chciał jak najszybciej mieć za sobą tę przykrą
rozmowę. Marzył jedynie o tym, żeby wrócić do domu. Sam.
Virginia Elizabeth Middlebrook wyszła właśnie spod prysznica, gdy
usłyszała dźwięk dzwonka. Odłożyła ręcznik, którym wycierała mokre włosy i
wyjrzała z łazienki. Była pewna, że jej się zdawało. Ale dzwonek zabrzęczał
ponownie. Zmarszczyła brwi. Nie oczekiwała gości i nikt nie wiedział, że
wróciła dzień wcześniej.
To mógł być tylko ktoś od sąsiadów. U Burtonów z naprzeciwka często w
czasie burzy wysiadało światło. Pewnie przyszli pożyczyć świece, stwierdziła
po namyśle. Ściągnęła mocniej pasek luźnego, frotowego szlafroka, zawiązała
na głowie zgrabny turban z ręcznika, wsunęła stopy w puszyste, różowe kapcie i
przeszła przez hol do salonu.
Znów odezwał się dzwonek. Tym razem zabrzmiał dość natarczywie.
- Kto tam? - spytała i równocześnie zerknęła przez wizjer. Kobieta, która
mieszka sama, musi być ostrożna. Zobaczyła tylko kawałek szerokiego ramienia
ubranego w mokry tweed.
- Ryerson. - Za drzwiami rozległ się męski głos. - Kogo innego się, u
licha, spodziewałaś? Otwórz, Debby. Twoi rodzice są chorzy ze zmartwienia, a
ja mam dosyć tego wszystkiego. Powiedzmy sobie wreszcie wszystko do końca
i rozejdźmy się.
Zdumiona Virginia odsunęła się od drzwi. Ryerson. Znała to nazwisko.
Facet kupił niedawno przedsiębiorstwo jej ojca. Używał także dwóch inicjałów,
ale w tym momencie zupełnie nie pamiętała jakich. A więc to jest ten sam
Ryerson, o którym parę razy wspominała przez telefon siostra. Jej aktualny
chłopak. Chyba nie był dziś w najlepszym humorze. Stęskniony kochanek
przemawia innym tonem. Ciekawe, czym Debby wprawiła go w taki podły
[ Pobierz całość w formacie PDF ]