Odnośniki
- Index
- Khrishnamurti - LOT ORŁA!!, Dokumenty - CIEKAWE!!!
- Ken Wolff - 2002 - Trading On Momentum Advanced Techniques For High Percentage Day Trading - Isbn, e-booki, ksiazki gielda, ksiazki gielda
- Ken Wilber - Psychologia integralna, Rozwój duchowy, rozwój duchowy i świadomość
- Ken pell zo da c'hortoz - Gilles Servat, karafun song, Karaoke, Pliki MIDI zespolami od a do z, Gilles Servat
- Ken Wilber - Psychologia integralna, psychologia
- Ken Hale- A Life in Language, LANGUAGE INFO
- Ken Ham - Kłamstwo ewolucji, Kreacjonizm vs. ewolucjonizm
- Ken Albala-Cooking in Europe 1250-1650 -Green, Kuchnia Cooking and Food
- Ken Frieden - Neglected Origins of Modern Hebrew Prose Hasidic and Maskilic Travel Narratives, Judaizm
- Ken Lloyd nagradzanie i wyróżnianie pracowników. 151 błyskotliwych rozwiązań pełna wersja, ebooki(1)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- anetpfajfer.opx.pl
Ken Follet - Lot Ćmy, FOLLET KEN [](1)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]KE FOLLET
LOT ĆMY
1
Prolog
Korytarzem szpitala szedł mężczyzna z drewnianą nogą.
Był niski, pełen wigoru i atletycznie zbudowany; miał na sobie gładki, ciemnoszary garnitur i buty z okuciami
na czubkach. Szedł raźno, ale lekka nieregularność kroku – stukpuk, stukpuk – wskazywała, że jest kulawy.
Twarz zastygła mu w posępnym wyrazie, jak gdyby tłumił w sobie silną emocję.
Doszedł do końca korytarza i stanął przed biurkiem pielęgniarki.
– Porucznik Hoare? – spytał.
Siostra podniosła głowę znad spisu pacjentów. Była to ładna, czarnowłosa dziewczyna; mówiła z miękkim
akcentem hrabstwa Cork.
– Pan zapewne jest krewnym? – zapytała z miłym uśmiechem.
Jej urok nie zrobił na mężczyźnie żadnego wrażenia.
– Bratem – odparł. – Które łóżko?
– Ostatnie po lewej stronie.
Obrócił się na pięcie i ruszył do końca oddziału. Na krześle koło łóżka, tyłem do sali, siedział mężczyzna
w brązowym szlafroku. Palił papierosa i wyglądał przez okno.
Przybysz zawahał się.
– Bart?
Pacjent siedzący na krześle wstał i się odwrócił. Na głowie miał bandaż, lewa ręka wisiała na temblaku, lecz
mimo to się uśmiechał. Wyglądał prawie tak samo jak przybysz, ale był młodszy i wyższy.
– Cześć.
Digby objął brata i mocno uścisnął.
– Myślałem, że nie żyjesz – powiedział.
A potem się rozpłakał.
– Leciałem whitleyem – zaczął Bart. Armstrong Whitworth Whitley był niezgrabnym bombowcem z długim
ogonem, latającym w dziwacznej pozycji z opuszczonym dziobem. Wiosną 1941 roku Dowództwo Sił
Bombowych miało ich sto na mniej więcej siedemset maszyn. – Ostrzelał nas messerschmitt, dostaliśmy
kilkanaście razy. Musiało mu się kończyć paliwo, bo odleciał i nas nie wykończył. Pomyślałem, że to mój
szczęśliwy dzień. A potem zaczęliśmy tracić wysokość. Messerschmitt musiał nam uszkodzić oba silniki.
Wyrzuciliśmy wszystko, co nie było przykręcone, by zmniejszyć masę, ale na próżno, i uświadomiłem sobie, że
będziemy musieli wodować na Morzu Północnym.
Digby usiadł na brzegu szpitalnego łóżka; jego oczy zdążyły już wyschnąć. Patrzył na twarz brata, który
przywoływał w myślach obraz tafli wody rozciągającej się trzysta metrów niżej.
– Kazałem załodze wyrzucić tylną klapę, a potem zaprzeć się o ścianę kadłuba. – Digby przypomniał sobie, że
załoga składała się z pięciu osób. – Kiedy osiągnęliśmy wysokość zero, pociągnąłem drążek i otworzyłem
przepustnice, ale samolot nie chciał wyrównać i rąbnęliśmy w wodę ze strasznym impetem. Straciłem
przytomność.
Byli przyrodnimi braćmi, dzieliło ich osiem lat. Matka Digby’ego zmarła, kiedy był trzynastolatkiem, i ojciec
2
ożenił się z wdową, która też miała syna. Od samego początku Digby opiekował się braciszkiem, bronił go przed
łobuzami i pomagał odrabiać lekcje. Obaj uwielbiali samoloty i marzyli, żeby zostać pilotami. Digby stracił prawą
nogę w wypadku motocyklowym, poszedł na studia inżynieryjne i zajął się projektowaniem samolotów. A Bart
spełnił swoje marzenie.
– Kiedy się ocknąłem, poczułem dym. Samolot unosił się na wodzie, a prawa burta płonęła. Było ciemno jak
w grobie, ale widziałem w świetle płomieni. Przeczołgałem się wzdłuż kadłuba i znalazłem pakunek z pontonem.
Wyrzuciłem go przez luk i skoczyłem. Jezu, ale ta woda była zimna.
Bart mówił cicho i spokojnie, ale zaciągał się głęboko i wypuszczał dym przez zaciśnięte usta.
– Miałem na sobie kamizelkę ratunkową i wyskoczyłem na powierzchnię jak korek. Fala była dość mocna,
więc latałem w górę i w dół jak majtki dziwki, ale nie mogłem się dostać do pontonu. Na szczęście paczka była tuż
przed moim nosem. Pociągnąłem za sznurek i ponton się napompował. Nie miałem jednak siły, żeby wciągnąć się
do środka. Nie mogłem tego zrozumieć – nie wiedziałem, że mam zwichnięte ramię, złamany nadgarstek i trzy
pęknięte żebra, więc tylko unosiłem się na wodzie, marznąc na kość.
Digby przypomniał sobie, że kiedyś uważał Barta za szczęściarza.
– W końcu pokazali się Jones i Croft. Trzymali się ogona samolotu, aż poszedł na dno. Żaden nie umiał
pływać, ale uratowały ich kamizelki. Wleźli jakoś do pontonu i mnie wciągnęli. – Bart zapalił następnego
papierosa. – Pickeringa nigdzie nie widziałem. Nie wiem, co się z nim stało, ale myślę, że leży na dnie morza.
Zamilkł. Digby uświadomił sobie, że brat nie powiedział nic o ostatnim członku załogi.
– A co z piątym? – spytał po chwili.
– John Rowley, celowniczy, żył. Słyszeliśmy, jak nas woła. Ja byłem trochę otępiały, ale Jones i Croft
próbowali wiosłować w stronę głosu. – Potrząsnął bezradnie głową. – Nie wyobrażasz sobie, jakie to było trudne.
Fala miała metr albo i więcej, płomienie dogasały, więc niewiele widzieliśmy, wiatr wył jak upiór. Jones krzyczał,
a głos ma mocny. Rowley odpowiadał, ponton wspinał się z jednej strony fali, a potem spadał na drugą, obracając
się jednocześnie, a kiedy Jones ponownie zawołał, odpowiedź dochodziła jakby z całkiem innego kierunku. Nie
wiem, jak długo to trwało. Rowley krzyczał dalej, ale coraz słabszym głosem z powodu zimna. – Twarz Barta
stężała. – Zaczął nawoływać żałośnie Boga, matkę i tak dalej. W końcu zamilkł.
Digby zauważył, że wstrzymuje oddech, jak gdyby odgłos wciągania i wypuszczania powietrza mógł zakłócić
to straszne wspomnienie.
– Tuż po świcie znalazł nas niszczyciel tropiący okręty podwodne. Zrzucili łódź i wciągnęli nas na pokład. –
Bart spojrzał przez okno, nie widząc zielonego krajobrazu hrabstwa Hertford, lecz całkiem inną scenerię,
w zupełnie innym miejscu. – Cholerni z nas szczęściarze.
Siedzieli chwilę w milczeniu, wreszcie Bart spytał:
– Czy nalot zakończył się sukcesem? Nikt mi nie chce powiedzieć, ilu wróciło.
– Bo i lepiej nie mówić – odparł Digby.
– A moja eskadra?
– Sierżant Jenkins i jego załoga wrócili bezpiecznie. – Digby wyciągnął z kieszeni skrawek papieru. –
Podobnie jak pilot Arasaratnam. Skąd on jest?
– Z Cejlonu.
– Samolot sierżanta Rileya dostał, ale doleciał do bazy.
3
– Irlandczycy to szczęściarze – zauważył Bart. – A co z resztą?
Digby tylko potrząsnął głową.
– W tym locie wzięło udział sześć maszyn z mojej eskadry! – zaprotestował Bart.
– Wiem. Jeszcze dwie zostały zestrzelone, tak jak wy. Wygląda na to, że nikt nie przeżył.
– CreightonSmith nie żyje. I Billy Shaw. I... o Boże. – Odwrócił głowę.
– Przykro mi.
Rozpacz Barta zmieniła się w gniew.
– To nie wystarczy – powiedział. – Wysyłają nas na śmierć.
– Wiem.
– Na miłość boską, Digby, ty też jesteś w tym cholernym rządzie.
– Tak, pracuję dla premiera. – Churchill lubił ściągać do rządu pracowników prywatnych firm; Digby, przed
wojną uznany projektant lotniczy, został przez niego zaprzęgnięty do wyszukiwania słabych punktów sił
lotniczych i łatania dziur.
– Więc to jest między innymi twoja wina. Nie powinieneś tracić czasu na odwiedzanie chorych. Wynoś się stąd
i zrób coś.
– Właśnie robię – odparł z niezachwianym spokojem Digby. – Dostałem zadanie sprawdzenia, dlaczego dzieje
się tak, jak się dzieje. W tym nalocie straciliśmy pięćdziesiąt procent maszyn.
– Podejrzewam cholerną zdradę na samych szczytach władzy. A może jakiś marszałek lotnictwa koniecznie
musiał się pochwalić w swoim ulubionym klubie, że jutro jest nalot, a barman faszysta siedział za beczką piwa
i wszystko zapisywał.
– To jedna z możliwości.
Bart westchnął.
– Przepraszam, Diggers – rzekł, posługując się dziecięcym przydomkiem brata. – To nie twoja wina, po prostu
mi odbija.
– Masz jakąś teorię, dlaczego tak wiele maszyn zostaje zestrzelonych? Wziąłeś udział w kilkunastu misjach
bojowych. Co ci podpowiada intuicja?
Bart zamyślił się.
– Nie żartowałem, mówiąc o szpiegach. Kiedy dolatujemy do Niemiec, oni już na nas czekają. Wiedzą, że się
zbliżamy.
– Jak to?
– Ich myśliwce są w powietrzu. Wiesz, jak trudno jest siłom obronnym zgrać to w czasie z taką dokładnością.
Eskadrę myśliwców trzeba poderwać w odpowiednim momencie i naprowadzić z lotniska w rejon, gdzie się nas
spodziewają; myśliwce muszą wejść na wyższy pułap niż my, a potem znaleźć nas jeszcze w świetle księżyca.
Wszystko to zajmuje tyle czasu, że powinniśmy zdążyć zrzucić ładunek i prysnąć, zanim nas dopadną. Tymczasem
dzieje się inaczej.
Digby skinął głową. Spostrzeżenia Barta pokrywały się z doświadczeniami innych pilotów, których Digby
pytał wcześniej. Właśnie miał to powiedzieć, kiedy Bart podniósł głowę i uśmiechnął się, spoglądając ponad
ramieniem brata. Digby odwrócił się i zobaczył Murzyna w mundurze dowódcy eskadry. Podobnie jak Bart, był
młody jak na swój stopień i Digby odgadł, że dostał automatyczny awans za wykonane loty – porucznika po
dwunastu misjach, dowódcy eskadry po piętnastu.
4
– Cześć, Charles – powiedział Bart.
– Wszyscy się o ciebie martwimy, Bartlett. Jak się miewasz? – Na karaibski akcent przybysza nakładało się
zaciąganie charakterystyczne dla Oksfordu i Cambridge.
– Mówią, że może przeżyję.
Charles dotknął końcem palca dłoni Barta w miejscu, w którym wynurzała się z temblaka. Dziwnie czuły gest,
pomyślał Digby.
– Miło mi to słyszeć – rzekł Charles.
– Poznaj mojego brata. Digby, to jest Charles Ford. Studiowaliśmy razem w Trinity, a potem odeszliśmy, żeby
wstąpić do lotnictwa.
– Tylko w ten sposób dało się uniknąć egzaminów – dodał Charles, podając rękę Digby’emu.
– Jak cię traktują Afrykanie? – spytał Bart.
Charles się uśmiechnął.
– Na naszym lotnisku jest eskadra Rodezyjczyków – wyjaśnił. – Pierwszorzędni lotnicy, ale trudno im
obcować z oficerem o moim kolorze skóry. Nazywamy ich Afrykańczykami, co chyba ich nieco irytuje. Nie mogę
zrozumieć dlaczego.
– Oczywiście, nie załamujesz się tym – powiedział Digby.
– Ufam, że cierpliwością i wyrozumiałością uda nam się w końcu ucywilizować tych ludzi, mimo że teraz
wydają się tacy prymitywni. – Charles odwrócił głowę; za żartobliwą uwagą Digby dostrzegł cień gniewu.
– Właśnie pytałem Barta, czemu jego zdaniem tracimy tak dużo bombowców. A co ty o tym sądzisz?
– Nie brałem udziału w tym locie – odparł Charles. – Wygląda na to, że miałem szczęście. Inne
przeprowadzone ostatnio misje też nie kończyły się dobrze. Mam wrażenie, że Luftwaffe śledzi nas przez chmury.
Czy mogą mieć na pokładach aparaturę, która pozwala im nas zlokalizować nawet wtedy, gdy jesteśmy
niewidoczni?
Digby potrząsnął głową.
– Badamy skrupulatnie każdą rozbitą maszynę i nie znaleźliśmy niczego takiego. Pracujemy ciężko nad takim
urządzeniem i jestem pewien, że wróg również, ale daleko nam jeszcze do sukcesu. Prawie na pewno można
powiedzieć, że Niemcy są w tyle. Myślę, że to nie jest to.
– Cóż, takie odniosłem wrażenie.
– Nadal uważam, że to robota szpiegów – powiedział Bart.
– Ciekawe. – Digby wstał. – Muszę wracać do Whitehalu. Dzięki za wasze opinie. Dobrze jest pogadać z tymi,
którzy są naszym ostrzem. To pomaga. – Podał dłoń Charlesowi i uścisnął zdrową rękę Barta. – Siedź spokojnie
i zdrowiej.
– Podobno za kilka tygodni znów będę latał.
– Nie powiem, żebym się z tego cieszył.
– Mogę cię o coś spytać? – Charles odezwał się, gdy Digby odwrócił się do drzwi.
– Jasne.
– Po takim nalocie koszt zastąpienia straconych maszyn nowymi musi być dla nas większy niż koszt
naprawienia przez nieprzyjaciela szkód wyrządzonych przez nasze bomby.
– Bez wątpienia.
– A więc... – Charles rozłożył ręce w geście bezradności – po co to robimy? Jaki jest sens tych bombardowań?
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]