Kawaleria kosmosu, Eboki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Robert A. Heinlein
Kawaleria kosmosu
Starship Troopers
Tłumaczyła: Irena Lipieńska
1994
1
Naprzód, cholerne pawiany!
Chcecie żyć wiecznie?
— Nieznany sierżant, dowódca plutonu, 1918.
Zawsze mną trzęsie przed zrzutem. Dostałem rzecz jasna zastrzyki i przeszedłem se-
ans hipnozy, ale to coś po prostu we mnie tkwi. Rozsądek mówi, że nie mam się czego
bać, a psychiatra stwierdził, że to wcale nie strach — tylko takie drżenie z podniecenia.
Jak koń wyścigowy przed startem. Nigdy nie byłem koniem wyścigowym, ale fakt po-
zostaje faktem — jestem kretyńsko przerażony za każdym razem.
Na trzydzieści minut przed godziną X, kiedy zebraliśmy się w śluzie Rodgera Younga,
dowódca naszego oddziału przeprowadził inspekcję. Właściwie to nie był on naszym
dowódcą, tylko sierżantem w oddziale, ale gdy porucznik Rasczak poległ w czasie ostat-
niej akcji, sierżant Jelal faktycznie nami dowodził.
Jelly jest Fino-Turkiem, z Iskanderu koło Proximy. Smagły i niski, wygląda jak urzęd-
nik, ale widziałem, jak załatwił dwóch szeregowców, którzy wpadli w szał. Musiał pod-
skoczyć, by ich chwycić za łby. Trzasnęło, jakby łupał orzechy. Poza służbą zły nie jest
— jak na sierżanta oczywiście. Można nawet nazywać go Jelly. Nie rekruci, rzecz jasna,
ale każdy, kto ma za sobą choćby jeden bojowy zrzut.
W tej chwili był jednak na służbie. Każdy z nas już wcześniej sprawdził swój ekwi-
punek, sierżant dyżurny skontrolował to w czasie zbiórki, ale Jelly musiał przeprowa-
dzić własny przegląd — złośliwie wykrzywiona gęba i oko, które nic nie przepuści.
Zatrzymał się przed facetem stojącym przede mną, nacisnął mu na pasie guzik zapisu
stanu izycznego.
— Wystąp!
— Ależ sierżancie, to tylko przeziębienie! Doktor powiedział...
Jelly przerwał mu.
— Ależ sierżancie! — warknął — To nie doktor ma być katapultowany, ale także i nie
ty z gorączką. Myślisz, że mam czas na pogawędkę tuż przed zrzutem? Zjeżdżaj!
Jenkins odszedł smutny i zły. Ja także czułem się nieszczególnie. Ostatnio zostałem
dowódcą pododdziału i teraz będę miał dziurę po Jenkinsie, której nie ma kim wypeł-
2
nić. To niedobrze. To znaczy, że gdyby ktoś wdepnął w jakieś bagno i wzywał pomocy,
nikt mu nie pospieszy na ratunek...
Jelly nie wykluczył nikogo więcej. Stanął przed nami, popatrzył i smętnie potrząsnął
głową.
— Co za banda małp! — zamamrotał. — Może, gdybyście wszyscy wyparowali w tej
akcji, udałoby się stworzyć nową jednostkę, taką jakiej oczekiwał porucznik.
Wyprostował się nagle i wrzasnął:
— Chcę wam przypomnieć, głupie małpy, że każdy z was kosztował rząd, wlicza-
jąc broń, amunicję, ekwipunek, wyszkolenie i to, jak się przeżeracie — każdy kosztował
żywą gotówką ponad pół miliona! Dodajcie do tego jeszcze trzydzieści centów swo-
jej prawdziwej wartości, a wypadnie wcale ładna sumka. — Wlepił w nas wzrok. — Nie
życzę sobie żadnych bohaterów w tej jednostce. Porucznikowi wcale by się to nie po-
dobało. Schodzicie w dół, wykonujecie zadanie, macie uszy otwarte na sygnał powrotu
i meldujecie się cali, zdrowi i w komplecie. Zrozumiano? — Znów obrzucił nas wzro-
kiem. — Zakładam, że znacie plan, ale raz jeszcze go przypomnę. Zostaniecie zrzuceni
w dwóch liniach. Podacie mi swoje namiary, gdy tylko wylądujecie. Podacie też namiary
swoim towarzyszom z jednej i drugiej strony. Będziecie się maskować w terenie. Macie
niszczyć i burzyć wszystko, co pod ręką, dopóki nie wylądują skrzydłowi. — Mówił
o mnie, miałem być lewym skrzydłowym, bez nikogo przy boku. Znowu zacząłem
drżeć. — Skoro oni znajdą się na dole, macie wyprostować linie! Wyrównać odległo-
ści! I zabrać się do dzieła. Potem posuwacie się naprzód żabimi skokami. — Spojrzał na
mnie. — Jeżeli wykonacie to właściwie, w co wątpię, lankowi porozumieją się ze mną
na dźwięk odwoławczy... i wtedy jazda do domu. Są jakieś pytania?
Pytań nie było. Nigdy nie ma pytań. Mówił więc dalej.
— Jeszcze jedno. To jest tylko nalot, a nie bitwa. To ma być demonstracja siły, ognia
i terroru! Nasza misja polega na tym, by pokazać Skórniakom, że możemy zniszczyć ich
miasto, ale tego nie robimy, że nie mogą czuć się bezpieczni, chociaż powstrzymujemy
się od totalnego bombardowania. Nie bierzcie żadnych jeńców. Zabijajcie tylko w osta-
tecznym wypadku. Ale cały teren, który zaatakujemy, ma zostać obrócony w perzy-
nę. Nie życzę sobie, żeby jakiś darmozjad wrócił mi tu z nie wykorzystaną amunicją!
Zrozumiano? — Zerknął na zegarek. — Bycze Karki Rasczaka mają reputację, którą
muszą utrzymać. Porucznik prosił, zanim dał za wygraną, aby powiedzieć wam, że nig-
dy nie spuści was z oczu... i że oczekuje, iż wasze imiona okryją się chwałą!
Jelly popatrzył na sierżanta Migliaccio, dowódcę pierwszego pododdziału.
— Pięć minut dla Padre — oznajmił. Niektórzy z chłopców opuścili szeregi, podeszli
i uklękli przed Migliaccio. Każdy, kto chciał usłyszeć od niego słowo przed wyprawą.
Podobno kiedyś były oddziały mające swoich kapelanów, którzy nie walczyli razem
z innymi. Nie umiem wyobrazić sobie, jak kapelan może błogosławić coś, w czym sam
nie chce uczestniczyć.
3
Tak czy inaczej, w Piechocie Zmechanizowanej każdego zrzucają i każdy walczy
— i kapelan, i kucharz, i adiutant Starego. Gdy wchodzimy do kanału odpalającego, na
pokładzie nie zostaje żaden Byczy Kark.
Tym razem poza Jenkinsem, oczywiście, ale to nie jego wina.
Nie podszedłem do Migliaccio. Zawsze obawiam się, że ktoś mógłby dostrzec, jak
się trzęsę. A zresztą Padre może równie dobrze pobłogosławić mnie z daleka. Ale kiedy
ostatni z klęczących wstał, on zbliżył się do mnie i przysunął swój hełm.
— Tylko jedno, Johnnie — powiedział spokojnie — nie staraj się wyskakiwać przed
orkiestrę. Znasz swoją robotę. Wykonaj ją. Po prostu wykonaj. Czy musisz od razu do-
stać medal?
— Och, dziękuję, Padre, nie muszę.
Dodał coś w języku, którego nie znam, poklepał mnie po ramieniu i pospieszył do
swoich.
Jelly wrzasnął:
— Dziesiątkamiiiiii — i wszyscy poderwaliśmy się na baczność... — Oddział... sek-
cjami... lewa burta i prawa burta... przygotować się do zrzutu! Pododdział! Obsadzić
kapsuły! Marsz.
Musiałem czekać, aż cały pododdział obsadzi swoje kapsuły i przesunie się do kana-
łu odpalającego.
Zastanawiałem się, czy tamci wojownicy, w dawnych czasach, też trzęśli się ze stra-
chu, kiedy wchodzili do Konia Trojańskiego.
Jelly sprawdzał, czy każdy jest hermetycznie zamknięty, a moją kapsułę zamknął
sam. Pochylił się przy tym i powiedział:
— Żebyś tylko nie skrewił, Johnnie. To przecież tak samo jak na ćwiczeniach.
Klapa zamknęła się i zostałem sam. Tak jak na ćwiczeniach, powiedział. Zacząłem
trząść się nieprzytomnie. Potem w słuchawkach usłyszałem głos Jelly’ego:
— Uwaga! Bycze Karki Rasczaka... gotowi do zrzutu!
— Siedemnaście sekund, poruczniku! — zabrzmiał w odpowiedzi pogodny kontralt
pilotki i poczułem do niej urazę, że nazywa Jelly’ego porucznikiem. Nasz porucznik rze-
czywiście nie żył i możliwe, że Jelly otrzyma po nim nominację... ale byliśmy wciąż jesz-
cze Byczymi Karkami Rasczaka.
— Powodzenia, chłopcy! — dodała.
— Dzięki, pani komandor.
— Zapiąć pasy! Pięć sekund.
Byłem cały spięty pasami — brzuch, czoło, nogi... ale drżałem bardziej niż kiedykol-
wiek.
...Siedzisz w całkowitej ciemności, owinięty jak mumia i przywiązany, bo działa siła
przyspieszenia, zaledwie możesz oddychać, i wiesz, że gdybyś nawet mógł zdjąć hełm,
4
to wokół ciebie, w kapsule, jest tylko azot, i wiesz, że ta kapsuła znajduje się w kanale
odpalającym i gdyby statek został traiony, nim zdążyliby ciebie wystrzelić, nie miałbyś
czasu nawet zmówić pacierza, umarłbyś tam po prostu, bezradny, nie mogący się poru-
szyć.
Właśnie to nie kończące się oczekiwanie w ciemności powoduje, że się trzęsiesz, my-
ślisz, że może zapomnieli o tobie... że może statek został już traiony i unieruchomiony
na orbicie, martwy, i ty też zaraz będziesz martwy, zadusisz się... albo że pędzisz po or-
bicie, żeby się roztrzaskać, o ile wcześniej nie upieczesz się, spadając w dół...
Nagle odczuliśmy włączenie systemu hamowania statku i przestałem drżeć. Rzuciło
mną osiem albo może i dziesięć razy.
Kiedy pilotem prowadzącym statek jest kobieta, to nie można spodziewać się piesz-
czot: będziesz miał siniaki w każdym miejscu, gdzie trzymają cię pasy.
Tak, tak, wiem, że są one lepszymi pilotami niż mężczyźni, że ich reakcje są szybsze
i że lepiej znoszą przyspieszenie. Potraią szybciej startować i zręczniej umykać, i dlate-
go zwiększają nasze szansę. Ale to przecież twój kręgosłup musi znieść dziesięciokrotne
przeciążenie... i jeszcze te cholerne pasy...
Muszę jednak przyznać, że pani komandor Deladrier znała swój zawód.
Gdy tylko Rodger Young przestał hamować, padła ostra komenda:
— Kanał centralny... desant! — Nastąpiły dwa wstrząsy, kiedy katapultował się Jelly
i facet pełniący obowiązki sierżanta w oddziale. A zaraz potem: — Kanały z lewej i pra-
wej burty... desant! — i to był rozkaz dla nas.
Bum! Kapsuła została szarpnięta do przodu — bum! i znów nią szarpnęło, zupeł-
nie tak jakby ładowano naboje do komory broni automatycznej starego typu. No cóż,
właściwie nie byliśmy niczym innym jak właśnie pociskami ładowanymi do dwóch luf
wbudowanych w transportowiec kosmiczny. Ale każdy taki pocisk był kapsułą, dosta-
tecznie dużą, by pomieścić piechura z polowym ekwipunkiem.
Bum! — Normalnie miałem trzecie miejsce w kolejce, ale teraz byłem w ogonie, na
końcu, po całym pododdziale. Było to meczące czekanie, choć kapsuły wystrzeliwano
co sekundę. Próbowałem liczyć — bum! (dwunasta), bum (trzynasta), bum!...I bzzz!
— moja kapsuła wsuwa się do komory — potem jeszcze tylko grzmot...
I nagle NIC.
W ogóle nic. Żadnego dźwięku, żadnego ciśnienia, żadnego przeciążenia. Unoszenie
się w ciemności... zbliżanie się w stanie nieważkości do planety, której nigdy nie widzia-
łeś. Ale już się nie trzęsę. Najgorsze było czekanie. Teraz, jeśli nawet coś pójdzie źle, to
stanie się to tak szybko, że ani się spostrzeżesz, a już będziesz trupem.
Moja kapsuła łagodnie weszła w atmosferę. Jej zewnętrzna powłoka spaliła się i od-
padła.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klobuckfatima.xlx.pl