Kanowicz Grigorij - šWIECE NA WIETRZE, OSTATNIO DODANE

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Grigorij Kanowicz
Świece na wietrze
Przełożył:Aleksander Bogdański
- Danielu, pojedziesz ze mną do miasta - powiedziała babcia i serce zabiło mi z radości. Chyba właśnie tego dnia
wreszcie zrozumiałem, po co zostało człowiekowi dane serce. Oczywiście gwoli radości. Ręce dano mu po to.
aby pracować nimi i jeść, nogi. by chodzić na targ,,do sklepiku oraz do domu modlitwy, głowę-aby
zapamiętywać modlitwy i wszelkie mądrości, usta, by zmuszać drugiego, aby coś zrobił, i by miotać nimi
przekleństwa, natomiast serce Bóg darował człowiekowi po to, by mógł się radować. No bo po cóż innego?
- A co będziemy tam robić? - zapytałem cicho, nie patrząc na babcię, ponieważ bałem się rozzłościć ją
swoją radością. Babcia sama nigdy się nic cieszyła i niechętnie wybaczała tym, którzy cieszyli się częściej niż
ona. - Człowiek, Danielu - pouczała staruszka - przychodzi na świat po to, by cierpieć. Kto nie cierpi, nie jest
człowiekiem.
Babcia oczywiście przesadzała. Ja na przykład nie cierpiałem, a jednak nie byłem ani ptakiem, ani psem.
lecz człowiekiem. Co prawda, pewnego razu - szło mi wówczas na szósty rok- doznałem czegoś podobnego do
tego. o czym z taką zaciętością mówiła babcia. Ale moje cierpienie nie trwało długo - dzień, może dwa. Byłem
przekonany, że mama po prostu udaje nieżywą, aby wyniesiono ją z babcinego domu - zbyt się kłóciły z powodu
każdego głupstwa. a zwłaszcza o mnie, mimo że ja, tak samo zresztą jak wszyscy w domu, poza jedną babcią,
też byłem kimś nic nie znaczącym, upartym i nieposłusznym. Przez dzień.
może dwa, myślałem, żc mama się namyśli f wróci. Ale się nie namyśliła.
Kiedy byłem starszy, niemal każedgo ranka przybiega- łem/na cmentarz, i zwierzałem się mamie ze
wszystkich swoich tajemnic. Czasem podchodził do mnie jednonogi grabarz, targał mnie krzywą, powykręcaną
jak korzeń ręką za włosy i dogadywał z jakąś posępną tajemniczością:
- Takie to, Danielu sprawki...
Grabarz był niegdyś żołnierzem, walczył przeciwko cesarzowi japońskiemu i stracił na wojnie włosy oraz
nogę. Ale wcale jakby tego nie żałował i zapewniał wszystkich w miasteczku, że tak jest nawet lepiej, całemu
ciału jest lżej, jedyna bieda polega na tym, że dwa razy drożej musi płacić za buty, a to naprawdę jest bardzo
niesprawiedliwe - po co mu drugi but, tak czy owak musi go wyrzucić na śmietnik, przecież nie będzie się z nim
obwoził po całej Litwie i szukał do niego prawej nogi numer czterdzieści trzy.
O ile babcia z pasją rozprawiała o cierpieniach, które nie opuszczają człowieka od chwili, gdy pojawi się na
świecie* po godzinę śmierci, o tyle grabarz ochrypłym, jakimś nadpękniętym głosem rozwodził się na temat
ogólnej niesprawiedliwości: i Bóg jest niesprawiedliwy, i diabeł, a o ludziach to już nie ma co mówić. Takie to
sprawki.
Słuchałem, co mówi grabarz, i nie przyznawałem mu racji, jako że wszystko na świecie wydawało mi się
sprawiedliwe: i to, że wrócił bez nogi (czy może być inaczej, jeżeli walczy się rzetelnie, używając prochu i
kul?), i to,
(
że za każdym razem musi wyrzucać jeden but na śmietnik (no bo kto może żądać od sklepikarza, żeby
sprzedawał obuwie pojedynczo, nie parami?).
Nieraz śniła mi się lewa noga grabarza. Wyraźnie widziałem we śnie Jak biedaczka włóczy się po polu i
szuka dla siebie pary. Dokoła poniewierają się pourywane głowy, ręce, nogi. a ona wałęsa się i wałęsa, i nie
może znaleźć ani jednej nogi numer, czterdzieści trzy...
Budziłem się, wyskakiwałem z łóżka i grzęznąc w ciemnościach jak w błocie, darłem się:
- Babciu! Babciu! Noga!
- Zaraz, zaraz - powtarzała śmiertelnie wystraszona babcia i plącząc się w połach długiej koszuli, drobiła
w stronę mojego łóżka. - Nic bój się. Danielu!
Roztrzęsionymi rękami zapalała lampę, mamrocząc jak wiedźma nad ogniem żarliwe, bez związku słowa:
- Jaka noga? Pokaż!
- Noga grabarza! - Przemocą otwierałem klejące się od snu oczy. - Babciu! Babciu!-powtarzałem przez łzy,
rzucając się na płaską, okrytą dziurawą koszulą pierś, wydzielającą woń nieświeżej pościeli, ciepła i
cierpliwości. Z gorejącą lampą w ręce babcia przypominała ogromną ćmę, wydawało się, że jeszcze chwila, a
opali sobie skrzydła i zatrzepocze konwulsyjnie, skrzywdzona i bezradna.
- Tfu! Tfu!-wyschniętymi ze strachu ustami spluwała staruszka, a mnie ogarniał spokój na widok tego jej
spluwania, dziurawej koszuli, przymglonego światła lampy i tchnącego domem mroku, w którym leniwie-dokąd
się miał śpieszyć! - tykał zegar ścienny z długim, zardzewiałym wahadłem.
...-A ćo tam będziemy robili?
Wszystkie moje myśli krążyły wokół miasta, wokół czekającej nas podróży. Radość parowała ze mnie jak
przeziębienie. Aż dostałem dreszczy i nawet zacząłem kaszleć.
Babcia położyła mi na czole lekką, ciepłą jak blin rękę i powiedziała:
y
- Ty cały płoniesz, nicponiu!
- To z radości - odparłem i ogarnęło mnie przerażenie.
- Z radości?
- Uhm.
- Boże! - babcia zaczęła się miotać. - Boże! Czy słyszałeś kiedyś coś podobnego? Z radości ludzie płaczą,
tańczą, śpiewają, ściskają się, skaczą, wariują...
A ponieważ Pan Bóg naprawdę nie słyszał, żeby z radości ktoś kaszlał, mówiła dalej z jeszcze większym
zapałem:
- Jeśli ludzie kaszlą z radości, to najszczęśliwszym człowiekiem w miasteczku jest- suchotnik - nauczyciel
Henoch Rapaport.
- Reb Henoch kaszle krwią, nie radością-zaprotestowałem i jak naumyślnie zacząłem kaszleć.
- Przeziębiłeś się, cholerniku.'-stwierdziła babcia. -No, jazda, zdejmuj koszulę, zaraz postawię ci bańki.
Żegnaj, miasto!
Babcia uwielbiała stawiać bańki. Stawiała je mieszkańcom całej ulicy - chrzczonym i nie chrzczonym,
swoim i obcym, byle tylko znalazły się jakieś plecy. Trzymała bańki w komodzie, która równocześnie
przypominała i trumnę, i nagrobek, a klucz nosiła zawieszony na piersi jak krzyżyk.
- Do rana z twojej radości śladu nie zostanie - zjadliwie powiedziała staruszka i jak rozsadę na grządce
posadziła, pierwszą bań kę.
v
-Spróbujemy się dostać - dodała po paru minutach, okrywając mnie grubym
flanelowym kocem.
- Dokąd się dostać? - Plecy płonęły mi jak ognisko z uschniętych liści, a tu jeszcze nakryli mnie kocem!
«
- Do więzienia! . ' . ,
- Do więzienia? - ucieszyłem się i omal się nic zerwałem razem z przyssanymi do mojego ciała
głowniami.
- Postanowiłam sobie, ż.e przed śmiercią pojadę-cicho dodała staruszka.
- Przed czyją śmiercią?-Zaschło mi w gardle. Bańki odrywały się od moich pleców i padały na łóżko jak
dojrzałe antonówki.
-^Czy myślisż, że twoja babcia będzie żyła wiecznie?
Tylko tego brakowało, żeby żyła wiecznie. Odkąd pamiętam, bez przerwy umierała: co rok, qo dzień, co
godzina. Ale tak naprawdę to nie umarła ani razu. Komu innemu babcie nawet bardzo często umierały, ale moja
tylko mnie oszukiwała. Czasem, kiedy babcia chłostała mnie pasem albo młóciła kijem, albo ciągnęła za ucho,
marzyłem wyłącznie o tym. żeby umarła: zamachnie się, upuści pas i runie na podłogę, i przyjdą po n ią, i
zaniosą ją na cmentarz do jednonogiego grabarza, który kiedyś był jej narzeczonym, były narzeczony wykopie
dół pod sosną i zakopie ją, tak jak zakopał mamę.
Babcia zdjęła z moich purpurowych pleców swoje cudotwórcze bańki, zamknęła je jak pieniądze w
komodzie i oświadczyła:
- Leż! Idę na targ.
- Idź! Idź!
Pogroziła mi pomarszczonym palcem wskazmącym, podobnym do zardzewiałego gwoździa bez główki,
narzu
ciła na głowę chustkę z obwisłymi jak wąsy dziadka frędzlami, wzięła wielki pleciony koszyk oblepiony gęsim
puchem i wyszła:
Zostałem sam. Za ścianą, w drugim pokoju, pracował przy zegarach dziadek. Jak na zegarmistrza był zbyt stary
(tak zapewniała babcia), jego wielkie, obrośnięte włosami uszy z każdym dniem słyszały coraz gorzej, i coraz
rzadziej zdarzało się, żeby ktoś
v
z miasteczka przynosił mu do naprawienia swój zegarek. Babcia namawiała go,
żeby się wynajął jako stróż do pana sklepikarza (złodzieje dwa razy ogołocili do czysta sklepikarza, jak ze
złośliwą satysfakcją opowiadał fryzjer Damski). Ale dziadek się nie zgadzał.
- Moja robota to zegarki. Jak one staną, ja też stanę. JL nudów dziadek wiele razy-sam naliczyłem dziesięć
- naprawiał nasz zegar ścienny z długim Wahadłem, ale * i tak nic chodził oń dobrze.
Za babcią nie zdążyły się jeszcze zamknąć skrzypiące, stoczone przez korniki drzwi - i niby cóż to za
przyjemność gryźć deski?-gdy do pokoju cicho wśliznął się dziadek.
Wiedziałem, że przyjdźie. Bo czy pominie okazję, aby powyrzekać na babcię? W jej obecności dziadek był
niemy jak Pan Bóg. Ale wystarczyło, żeby staruszka wydaliła się z domu, dziadek pojawiał się natychmiast,
maleńki, łysy, t gładką'jak cyferblat czaszką, i zaczynał lżyć babcię, jakby nie była jego żoną. tylko jakąś
krewną, siódma woda po kisielu.
- Stawiała ci bańki?
- Tak.
- Przeziębiłeś się?
- Nie.
- No to dlaczegoś się zgodził?
- Z powodu więzienia.
Dziadek siada na skrąju łóżka i zezuje na zegar ścienny, który swoim tykaniem kuje ścianę, jak dzięcioł kuje
dziobem sosnę.
- Danielu, przyznaj się!
- Do czego?
- Plujesz?
-Co?
:
^ ' - ■
- Zegar. - Dziadek patrzy z zakłopotaniem na ścianę i w
11 1 I
jego wyblakłych przez nadciągającą ślepotę oczach rozbłyskuje wyraz ni to urazy, ni to zdumienia.
- Ja go nie psuję.
- To znaczy, że ona psuje.
- A po co babcia miałaby go psuć?
^ - Po co?-dziadek skrobie się po łysinie, jakby próbując wygrzebać umykąjącą spod niej myśl, i wygrzebawszy
ją, mówi dalej: - Twoja babcia chce, żebym przestał być zegarmistrzem, żebym pomagał jej robić pierzyny albo
został stróżem u sklepikarza. Wyobrażasz sobie, twój dziadek, mistrz zegarmistrzowski, pilnuje mydła, szelek i
pończoch pana sklepikarza! A przecież ja, Danielu, przez calutkie życie pilnowałem czasu: żeby ani jedna
sekunda nie uciekła i ani jedna nie umknęła do tyłu. Rozumiesz?
- Nic.
- Kiedyś zrozumiesz.
- Wszystko u ciebie, dziadku, jest kiedyś: kiedyś zrozumiesz, kiedyś dostaniesz taką jedną rzecz.
- Dostaniesz. Przysięgam. Tylko mi powiedz: psujesz go?
- Nikt go nie psuje. Sam się psuje. Ze starości.
- I ty się jej boisz.
- Nie, nie boję się starości.
- Kiedyś trzasnę twoją babcię i zabiję ją - ze smutkiem oświadcza dziadek. - Wtedy przestanie go psuć.
Jakiegokolwiek innego dnia może i powiedziałbym dziadkowi prawdę, ale ten dzień byl zupełnie wyjątkowy,
niepodobny do innych. W ostateczności to nie jest aż takie ważne, czy na ścianie tyka zegar, czy nie, nikt poza
dziadkiem ani nań nie patrzy, ani go nie słucha. Ale co zegar może opowiedzieć? Nic. Jeżeli chcesz się czegoś
dowiedzieć, idź na targ albo do domu modlitwy, albo nad rzeczkę do Pranasa.
- Dziadku - powiedziałem ze współczuciem.-Jadę z babcią do miasta, do więzienia.
Dziadek nie zdziwił się ani trochę. Wydawało się, że tylko jeszcze bardziej się zmieszał i zaczął skubać
zmarszczki na czole, jak weselny muzykant Lejzor struny swoich skrzypiec.
- Zobaczę ojca.
-
No to co?
12
- Nigdy go nie widziałem.
- Twój ojciec to podlec - wymamrotał dziadek i pogładził mnie po głowie. - Mógł być z niego wspaniały
zega^ mistrz. Jaki on miał słuch! Jakie oczy!
- Dlaczego podlec, jeżeli go tak chwalisz?
Dziadek namacał w kieszeni kapciuch, wytrząsnął zeń szczyptę tytoniu i skręcił kozią nóżkę. Dawno już przestał
palić, ale kiedy się denerwował, zawsze wsuwał skręta cło niewielkich jak mysia dziurka ust, i nie zapalając go,
dłfrgo ssał.
- Za co go zabrali?-zapytałem, z góry wiedząc, że dziadek mi nic odpowie. Babcia jak nąjsurowiej nakazała
mu milczeć.
- Za sprawę - warknął dziadek.
- Jaką?
- W twoim wieku też nie wiedziałem wszystkiego.
- Ja ci powiem o zegarze, a ty mnie-o ojcu... Zaledwie to powiedziałem, w sieni rozległy się czyjeś
kroki, ale weszła nie babcia, jak się tego spodziewałem, lecz wtoczył się jednonogi grabarz Józef w znoszonym
kożuchu, którego nie zdejmował ani zimą, ani latem. Jego kula utkwiła w szczelinie między deskami, podłogi i
długo, z wysiłkiem wyciągał ją stamtąd, jak szewc Jonas szydło z podeszwy.
W święta dziadek spotykał się z grabarzem w bóżnicy, a w drodze powrotnej, w tajemnicy przed babcią, obaj
zachodzili do traktierni Dragackiego, żeby wychylić kieliszek wódki i nagadać się do woli o tym i owym,
zwłaszcza o powszechnej niesprawiedliwości.
- Kiedy ty, stary, spoczniesz w Bozi - mawiał niekiedy Józef, odpinając w szynku drewnianą nogę i kładąc
ją, jak polano, pod stół, na którym sieroco połyskiwały dwa kieliszki - wybiorę dla ciebie takie miejsce, że
wszyscy pękną z zazdrości. A zakopię cię tak głęboko, że twoja stara za Boga nic dostanie się do ciebie i
przynajmniej na tamtym świecie zostawi cię w spokoju.
- A może ty umrzesz wcześniej ode mnie-bez złości protestował dziadek, pijany wielkodusznością i
poczuciem wolności.
- Ja, stary, nie mogę umrzeć-przekonywał dziadka grabarz. - Takie to sprawki.
13
__ Niby dlaczego nic możesz?
- A kto będzie zakopywał nieboszczyków? Umrze na przykład krawiec. No i co? Krawców jest jak psów,
zajdź do nich. to ci uszyją wszystko, nawet śmiertelny całun. Alfo zegarmistrz. Zegarmistrzów jest w miasteczku
więcej niż zegarków. A grabarz jest jeden na wszystkich. Zanim, się drugi narodzi, zanim go nauczą fachu...
- Grabarz to nie zegarmistrz. Nie potrzebuje się długo uczyć. Wystarczy mu dać łopatę, wskazać miejsce i
powiedzieć: „Kop, przyjacielu!"-burknął dziadek.
- Jakby kto ciebie słuchał, pomyślałby, że grabarzem może być każdy. Ale nie, stary... Nasz fach też ma
swoje sekrety...
- Przestańcie wreszcie! - złościł się szynkarz: - Też znaleźliście sobie lemat przy kieliszku. Lepiej
dopilnujcie tego obwiesia. On zaraz podpali-twoją kulę, Józefie. Hej. ty, Danielu, no, dalej, wyłaź spod tego
stołu, urwipołciu!
Kiedy dziadek i grabarz się spierali, siedziałem niekiedy pod stołem i oglądałem protezę. Zalatywało od
niej, jak od starej rozwalającej się chałupy, zapachem pleśni i gliny. Pewnego razu omal jej nic podpaliłem, ale
grabarz odebrał. mi zapałki.
- Moja noga. Danielu, ani się nie pali, ani nie tonie w wodzie. Takie to sprawki... Chcesz zostać grabarzem?
- Nie chcę.
- Dureń - bez złości stwierdził grabarz. - To najspokojniejszy zawód na świecie. Nigdy nie usłyszysz ani
jednego ordynarnego słowa od gospodarza czy gospodyni.
- A kim oni są, ci wasi gospodarze?
- Gospodarz to Bóg. A gospodyni - śmierć. Tłikie to sprawki...
Babcia bała się go trochę. To on zakopał moją mamę. Ale czy mało Judzi zakopał w ciągu swojego długiego
życia? Pod sosnami spoczywała jego żona i dwóch synów.
Rokrocznie Józef kupował w sklepiku nową łopatę i kiedy niósł ją. błyszczącą, ze świeżym białym styliskiem, .
przez miasteczko, wszyscy patrzyli na niego z pełnym szacunku lękiem.
- Dzień dobry - powiedział grabarz i spojrzał na mnie ze współczuciem i zdziwieniem.-Chorujesz, Danielu?
- Choruję. 14
- A ja wciąż czekam, kiedy przyjdziesz do mnie na naukę. Zrobię z ciebie takiego mistrza, jakiego w
naszym miasteczku jeszcze nigdy nic było. Będą cię zapraszać na pogrzeby do innych miejscowości. Może
nawet do samej stolicy.
- Mam słabe ręce-wymamrotałem.
- Okrzepną - powiedział grabarz i wyciągnął do dziadka swoją pokręconą jak korzeń dłoń.
- Ależ macic podłogę-zawstydził dziadka, kiedy jego kuła znowu uwięzła w szczelinie między deskami.
- Siadąj- zaproponował dziadek.-J zdejmij ją-palcem pokazał kulę.
- Ja na krótko. Czy nic pożyczyłbyś mi...
- Przecież'wiesz, wszystkie pieniądze ma ona...
- Ale mnie nie są potrzebne pieniądze. Kot.
- Kot?-Dziadkowi ze zdumienia skręt wypadł z ust.
- Myszy mnie zamęczają. Skrobią po nocach, wesela urządzają czy co. Okropnie się rozzuchwaliły.
- A cóż to, w miasteczku nic ma kotów? Ot, ile ich tam biega! -dziaack machnął ręką w kierunku ulicy.
- One biegają, ale ja swoje już odbiegałem.
- Z naszego kota ani żadnego pożytku, ani korzyś- i| ci-ciągnął dziadek. Bez babci nic miał odwagi
pożyczyć kota.-Jest niewiele młodszy od nas. Nawet już przestał wyczuwać myszy.
Grabarz słuchał, co mówi dziadek, z jakąś dziwną obojętnością, jak się słucha nieuleczalnie chorego, i na jego
szerokiej jak łopata, ziemistej twarzy jeżyła się niby rzep kłująca szczecina, a na czole wzdymała się gruba żyła.
- W twoim wieku to grzech lak się bać- powiedział do dziadka.
- Ja się śmierci nie boję - ni w pięć, ni w dziewięć wypalił dziadek, wciąż jeszcze nic tracąc nadziei, że
grabarz przynąjmniej w mojej obecności nie zacznie lżyć babci.
- Śmierci to się może i nie boisz, ale swojej starej...
- Józefie, proszę cię... - zaczął błagać dziadek.
- Całe życie jej się bałeś. Przed ślubem, na ślubie i czterdzieści łat po ślubie."Kto kiedy słyszał, żeby
mężczyzna nie mógł sam rozporządzać kotem?
- Daniel wyzdrowieje i złapie ci kota. jakiego tylko
J5 ■ ■
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klobuckfatima.xlx.pl