Kim Lawrence-W londyńskim biurze, Ebooki - Romanse

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Kim LawrenceW londyńskim biurzeTłumaczenie:Alina PatkowskaMEG7601ROZDZIAŁ PIERWSZYTelefon zadzwonił akurat w chwili, gdy Libby zjeżdżała z autostrady na stację obsługi. Zatrzymałasamochód na pierwszym wolnym miejscu parkingowym i sięgnęła do kieszeni.– Mama?– Czy ja mam głos jak twoja matka?Rzeczywiście, było mało prawdopodobne, by w ciągu dwóch tygodni, które Libby spędziław Nowym Jorku, jej matka zaczęła mówić z silnym irlandzkim akcentem.– Chloe?– Libby, skarbie, czy możesz przejechać przez wioskę, kiedy będziesz wracała z pracy?– Ale ja nie jestem w pracy. Wracam właśnie z lotniska.W słuchawce zaległo milczenie. Po dłuższej chwili przyjaciółka jęknęła z rozczarowaniem.– Boże, oczywiście! Przepraszam, zupełnie zapomniałam.Zdarza jej się to coraz częściej, pomyślała Libby z niepokojem.– Widziałaś się może z moimi rodzicami?– A ty się z nimi nie widziałaś? Zdawało mi się, że mieli wyjechać po ciebie na lotnisko.– Tak, ale żadne z nich się nie pokazało. Próbowałam dzwonić, ale nikt nie odbierał, więcwynajęłam samochód. – Potrząsnęła głową i na jej czole pojawiła się zmarszczka. – To do nichniepodobne, ale na pewno jest jakieś proste wytłumaczenie – dodała z powątpiewaniem.– Na pewno tak – zapewniła ją Chloe. – I na pewno nie ma to nic wspólnego z atakiem serca anikaretką pogotowia. Wiem, że właśnie to ci przyszło do głowy, nie próbuj nawet zaprzeczać.Zanim Libby zdążyła odpowiedzieć, usłyszała w słuchawce ziewnięcie tak potężne, że musiała sięuśmiechnąć.– Dlaczego nikt mnie wcześniej nie uprzedził, że macierzyństwo zupełnie rozmiękcza umysł? –poskarżyła się przyjaciółka.– Zdaje się, że jesteś wyczerpana? – zapytała Libby ze współczuciem.– W ogóle nie spałam w nocy – przyznała Chloe i znów ziewnęła.– Jak się miewa moja chrześnica?– Ząbkuje albo ma kolkę, albo coś jeszcze innego. Dopiero teraz udało mi się ją uśpić. Jak ciminęła podróż?– Świetnie.– A czy ta twoja przyjaciółka Susie umówiła cię na randkę z jakimś fantastycznym Amerykaninem?– Szczerze mówiąc, tak – przyznała Libby i usłyszała w słuchawce pisk zachwytu.– Musisz mi wszystko opowiedzieć!– Nie ma o czym opowiadać. Był miły, ale…Chloe znów jęknęła.– Niech zgadnę: nie był w twoim typie. Czy ktokolwiek jest w twoim typie, Libby? Ze swoimwyglądem mogłabyś mieć każdego faceta, codziennie innego.– To znaczy, że wyglądam jak tania dziwka?– Równie tania jak dobry szampan. Masz za dużo klasy i chyba tym odstraszasz połowę chętnych.– To całkiem fajna teoria, ale wróćmy na ziemię. Czego potrzebujesz z wioski? – zapytała Libby.Miała ochotę jak najszybciej znaleźć się w domu, ale cokolwiek się tam działo, pięć minut nie mogłosprawić wielkiej różnicy.– Mniejsza o to. Nie zawracaj sobie tym głowy.Po krótkim naleganiu Libby udało się dowiedzieć, że trzeba było odebrać od weterynarzaEustace’a, podatnego na wypadki labradora Chloe.– Ktoś zostawił bramę otwartą i ten cholerny pies znowu uciekł. Mike znalazł go zaplątanegow jakiś drut kolczasty.– Biedny Eustace. Nie martw się. Mam wioskę po drodze, więc…– Nie, wcale nie masz jej po drodze.Libby zignorowała tę uwagę.– Żaden problem – skłamała.W godzinę później wjechała do wioski. Deszcz, który zmieniał jazdę w koszmar, w końcu przestałpadać, ale po obu stronach wąskiej wiejskiej drogi stały kałuże wielkości niedużego jeziora. Nimudało jej się doprowadzić labradora do samochodu, przemoczyła sobie buty i zachlapała nogibłotem. Podniecony pies szarpał się na smyczy, a Libby szukała kluczyków. W końcu je znalazła, alew tej samej chwili zahaczyła obcasem o wyrwę w nierównym chodniku, straciła równowagęi broniąc się przed upadkiem w sam środek kałuży, wypuściła z ręki smycz.– Świetnie – mruknęła z przekąsem, podchodząc ostrożnie do Eustace’a, który siedział o kilkametrów dalej, bardzo z siebie zadowolony. – Dobry piesek – powtarzała, zbliżając się do niegoz wyciągniętą ręką. – Nie ruszaj się jeszcze przez chwilę, bardzo cię proszę.Smycz znajdowała się już zaledwie o cal od jej palców, gdy pies zerwał się i popędził przedsiebie na oślep, szczekając jak szaleniec. Przymknęła oczy i jęknęła, a potem pobiegła za nim. Gdygo wreszcie dogoniła, była zdyszana i złapała ją kolka. Pies siedział pośrodku wąskiej uliczkii patrzył jej prosto w oczy, rytmicznie uderzając ogonem o ziemię.– Cieszę się, że się dobrze bawisz – wychrypiała Libby. Pochyliła się i z dłońmi opartymi na udachpróbowała złapać oddech. – O Boże, zupełnie nie mam kondycji.Odgarnęła z oczu kosmyk kasztanowych włosów, wyprostowała się i ostrożnie zbliżyła się o krokdo psa, który natychmiast zaszczekał i dał susa do tyłu. Libby przygryzła wargę i popatrzyła na niegoz frustracją.– Nie dam się ogłupić psu, który nawet zdaniem właścicieli nie jest szczególnie bystry –powiedziała na głos, myśląc jednocześnie: Libby, przecież mówisz do zwierzęcia, nie spodziewaszsię chyba, że ci odpowie.Ten wewnętrzny dialog przerwał jej dźwięk potężnego silnika. Tą uliczką rzadko jeździłocokolwiek innego niż traktory, a to coś nie brzmiało jak traktor.Później nie potrafiła sobie dokładnie przypomnieć kolejności wypadków. Następne sekundy nazawsze pozostały zatarte w jej umyśle. Patrzyła na wielki, czarny samochód, pędzący z olbrzymiąprędkością prosto na Eustace’a, któremu chyba wydawało się, że to dalszy ciąg jakieś fantastycznejzabawy. W następnej chwili stała pośrodku ulicy z rękami wzniesionymi do góry, a maska autamajaczyła tuż przed nią.Zjechał z autostrady, żeby uniknąć korków. Znalazł skrót przez jakieś wąskie i niewiarygodniekręte uliczki, ale nawet mu nie przyszło do głowy, żeby włączyć GPS albo sięgnąć do przegródki pomapę. Wolał polegać na swoim naturalnym wyczuciu kierunku. Poza tym wiejskie uliczki w Angliinie były niebezpieczne; zdarzało mu się już jeździć po znacznie gorszych terenach.Jadąc, wracał myślami do samotnej podróży, którą odbył, gdy miał siedemnaście lat. Przebył wtedygórskie pasma Patagonii w zniszczonym dżipie, który psuł się regularnie, aż w końcu odpłynąłz falami. Któż mógł przypuszczać, że droga, którą jechał, była wyschniętym korytem rzeki?Przypomniał sobie, jak udało mu się otworzyć zakleszczone drzwi i wyskoczyć prosto w rwący nurtna sekundy przed tym, nim prąd rzucił dżipa na strome zbocze, i na jego szczupłej twarzy pojawił siędrapieżny uśmiech.Zaraz jednak spoważniał i ściągnął ciemne brwi nad jasnobrązowymi oczami. Przez cały dzień nieodstępowało go dziwne niezadowolenie – a może to była zawiść? Przypuszczał, że po częścipowodem tego nietypowego nastroju mogło być wczorajsze spotkanie. Właściwie nie było onokonieczne – nie musiał widzieć się z tym człowiekiem – ale w opinii Rafaela istniały wiadomości,które nawet mężczyźnie tak lekkomyślnemu i tragicznie niekompetentnemu jak Marchant powinno sięprzekazywać osobiście, a informacja o utracie domu i firmy z pewnością do takich należała. Rafaelnie oczekiwał, że będzie to przyjemne spotkanie, i nie było. Na jego oczach ten człowiek rozsypał sięna kawałki. Rafael, obdarzony wielkim poczuciem godności, czuł się zażenowany, patrząc na to. Tołzawe użalanie się nad sobą było wręcz niesmaczne i choć wiedział, że Marchant sam wykuł sobieten los, to jednak poczuł irracjonalny przebłysk wyrzutów sumienia. Poczucie winy zbladło jednakbardzo, gdy tamten krzyknął za nim: [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klobuckfatima.xlx.pl