Karol May - Zmierzch Cesarza [pl], Cykl - Ród Rodrigandów

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
K
AROL
M
AY
ZMIERZCH
CESARZA
CZARCIE ŹRÓDŁO
Kto chciałby bliżej i dokładniej poznać kulturę agrarną północnego Meksyku, nie może
ograniczyć się tylko do zwiedzenia stolicy i jej pięknych okolic. Powinien, kierując się wciąż
na północ, przemierzyć rozległe płaskowzgórza, a potem, pokonawszy pasmo górskie
Zacatecas, dotrzeć do prerii. Na tym to obszarze, liczącym około dziesięciu tysięcy
kilometrów — między Rio Grande del Norte a miastem Chihuahua — panuje niepodzielnie
kilkudziesięciu hacjenderów. Każdego — ze względu na wielkość posiadłości, dostatnie życie
i niezależność — można by przyrównać do księcia. Dalej na północ — aż do Coahuila na
granicy Teksasu — ciągnie się przez tysiące kilometrów biała, słona pustynia, zwana Bolson
de Mapimi. Nie ma tam żadnej roślinności ani śladów ludzi czy zwierząt. Gorące powietrze
drży nad lśniącymi, gryzącymi w oczy pokładami soli, pomiędzy którymi od czasu do czasu
spotyka się koryta rzek, wyschniętych przez większą część roku. Wędrując ich brzegiem,
można dojść do jezior, wypełnionych wodą jedynie podczas deszczów; w upalne miesiące
przypominają coś w rodzaju lodowisk, składających się z niezliczonych białych płytek,
pokrytych kryształami soli. Niektóre rzeczki w lecie podobne do małych, cicho szemrzących
strumieni, zmieniają się w porze deszczowej w rwące potoki, niosące ze sobą olbrzymią masę
wody. Latem nie ma również lagun, wysychają bowiem zupełnie.
Najbardziej urodzajne tereny północnego Meksyku to koryta wielkich rzek. Gleba tam tak
żyzna — czarnoziem — że przy niewielkim nawożeniu kukurydza obradza niezwykle obficie.
Jest też w bród świeżej trawy, porastającej płaskowzgórza, toteż bydłu nigdy nie zbraknie
znakomitego pokarmu. Uprawne pola i pastwiska ciągną się więc kilometrami.
Życie hacjenderów jak gdyby stanęło w miejscu; od czasów starohiszpańskich prawie nic się
w nim nie zmieniło. Odcięci od reszty świata, interesują się wyłącznie własnymi sprawami,
nie obchodzi ich ani polityka, ani społeczne problemy kraju.
Kiedyś pewien hacjendero tak opisał własne dzieje:
„Życie hacjendera przypomina żywot pustelnika, mimo to ma swój urok i zalety.
Hacjenderom brak czasu na rozrywki i zabawy, nie mówiąc już o kontaktach ze światem
zewnętrznym, jeśli zważyć, że nawet najbliższa wioska indiańska oddalona jest o pół dnia, i
to podłej drogi. Hacjendero to pan i władca swych vaquerów i służby. W żadnym zakątku
ziemskiego globu nie ma chyba nikogo, kto cieszyłby się taką niezależnością jak on. Aby
radować się tą niezależnością i odczuwać smak twardego, codziennego bytowania — trzeba
się tu urodzić i wychować. Życie hacjenderów przyrównać można również do życia
średniowiecznych rycerzy. Siedziby ich bowiem niczym warowne zamki są otoczone
1
potężnymi murami z wieżami, mają zwodzone mosty i żelazne bramy. Dawniej była to
konieczność, gdyż bardzo często napadały na nie dzikie górskie szczepy indiańskie i
porywały kobiety, dzieci bądź bydło. Ale te niebezpieczeństwa minęły bezpowrotnie. Nie
znaczy to, że życie toczy się całkiem spokojnie. Niejedną przygodę można jeszcze przeżyć, w
dodatku nie zawsze z własnej chęci.
Mieszkanie hacjendera, zwane po hiszpańsku casa, to obszerny piętrowy budynek o
płaskim dachu, zbudowany z kiepskich cegieł i wapna. Mimo to dom jest mocny i trwały. Ma
zwykle kilka wielkich zakratowanych okien.
Przed domem rozciąga się obszerny dziedziniec; w dzień spotkać tam można cały żywy
inwentarz hacjendy: woły, krowy, świnie, kury i osły. Dalej stoją w nieregularnym szeregu
zabudowania dla służby — brzydkie, kryte trzciną gliniane chaty vaquerów i robotników
sezonowych. Jest to tania siła robocza. Za możliwość korzystania ze sprzętu rolnego i nasion
uprawiają oni pańskie pola i oddają połowę swoich własnych plonów.
Życie w hacjendzie budzi się wraz ze świtem. Najpierw wychodzą do roboty wypoczęte i
silne muły, prowadzone przez vaquerów. Za nimi urzędnicy, majordomo, caporal vaquerów i
escribiente robotników. A także zwykle biegnie przed nimi kilka psów. Dziedziniec
pustoszeje, zostaje tylko dozorca i tenedor de libros. Od czasu do czasu zjawia się na ośle
jakiś chłop, aby wypożyczyć pług lub inne narzędzie, albo podjeżdża zaprzężony w woły
wóz, na który ładuje się worki z mąką. Gdy słońce praży coraz mocniej, praca zostaje
przerwana i wszyscy chronią się w chłodnych, ocienionych pomieszczeniach.
Po południu panuje w hacjendzie największe ożywienie. Pan domu wrócił i siedząc przed
progiem na ociosanym pniu wydaje polecenia, przyjmuje meldunki i załatwia sprawy
poddanych, którzy stoją przed nim pokornie, trzymając kapelusze w rękach. Czasami
zajeżdża w cztero lub sześciokonnej kolasie sąsiad hacjendero. Gospodarz wprowadza go do
domu wśród wzajemnych ukłonów.
Ulubioną zabawą młodzieży jest ujarzmianie muła. Naprzód związuje się zwierzę i przewraca
na ziemię. Kiedy tak leży, wkłada mu się uzdę i wędzidło, a następnie rozwiązuje przednie
nogi. Zwierzę może już wstać. Zrywa się po kilku energicznych ruchach. Mimo jego
gwałtownego oporu, rzuca mu się na grzbiet pasy i rzemienie, przymocowane do ciężkiej
belki leżącej na ziemi. Równocześnie po obu stronach uzdy przywiązuje się sznury, które
trzyma dwóch parobków siedzących na koniach. Na koniec rozwiązuje się tylne nogi muła.
Rozpoczyna się zabawa. Biorący w niej udział wydają dzikie okrzyki i zwierzę ucieka w
szalonym pędzie. Parobcy pilnują, by nie biegło w nieodpowiednim kierunku.
2
Duże emocje wywołuje również pierwsze siodłanie młodego źrebaka. Nie przewraca się go na
ziemię, tylko zakłada uzdę i mocno przywiązuje do niej jedną z tylnych nóg. Potem jeździec
podkrada się z siodłem z lewej strony, chwyta konia za lewe ucho i pochyliwszy mu w dół
łeb, drugą ręką zarzuca na grzbiet siodło. Trudno opisać, co się w takiej chwili dzieje ze
źrebakiem! Ale człowiek nie ustępuje. Uwolniwszy z więzów nogę zwierzęcia, wskakuje na
siodło i pędzi, dokąd go rumak poniesie.
W niedzielę odbywają się wyścigi konne albo zapasy z bawołem. Wrzeszczy się na niego,
poszturchuje, a kiedy przestraszony ucieka, kilku mężczyzn pędzi za nim galopem, siedząc na
osiodłanych koniach, i stara się chwycić za ogon. Gdy to się uda, zawodnicy ciągną, ile sił w
rękach, dopóki zwierzę, wyczerpane szaleńczą gonitwą, nie padnie na wznak...".
Po Camino Real, czyli traktem królewskim, prowadzącym z Sayula przez góry, będące
przedłużeniem Sierra de Nayarit, jechali trzej mężczyźni. Widać było, że przebyli bardzo
ciężką drogę. Zmęczone i wyczerpane konie szły wolno, potykały się o głębokie szczeliny i
niezliczone kawałki lawy. Wokoło rosły tylko juki o grubych pniach oraz gęste krzaki
opopánaco , wznoszące się dwa, trzy metry nad ziemią; jego kwiaty wydzielały cudowny
zapach. Ta miła woń stanowiła jedyną pociechę dla jeźdźców, słońce bowiem prażyło
piekielnie, a spod kopyt końskich unosiły się tumany kurzu. Nic więc dziwnego, że podróżni
mieli markotne twarze i nie odzywali się w ogóle do siebie. Nawet chart, biegnący za nimi ze
spuszczonym ogonem, wydawał się smutny i niezadowolony. Gdyby nie doskwierający upał,
jeźdźcy i zwierzęta nie odczuwaliby zmęczenia, gdyż wzniesienie było łagodne.
— Święty Jacobo de Composiella! — mruknął jeden z mężczyzn i zatrzymał konia. — Jeżeli
tak dalej pójdzie, nie dogonimy ich przed Manzanillo. Niech diabli porwą ten upał i Camino
Real. Ciekaw jestem, jak wyglądają w tym kraju zwyczajne drogi, jeżeli na królewskiej trzęsą
się człowiekowi bebechy.
— Nie pomstuj, senior Mindrello — pocieszał Grandeprise. — Jedziemy pomału, prawda, ale
Landola ze swoimi też nie posuwa się szybciej. Do tego brak im żywności. Nie chciałbym być
w ich skórze.
— Dziwię się jednak — wtrącił Mariano — że dotychczas ich nie dogoniliśmy. Mają widać
żelazne siły. Od dziesięciu dni jesteśmy w drodze i oprócz śladów... nic.
— Nic? Nie bądź pan niesprawiedliwy! Nie zapominaj, że do niedawna nie znaliśmy nawet
celu ich podróży. Byliśmy zdani wyłącznie na ślady i aby ich nie zgubić, mogliśmy poruszać
się tylko w dzień. Zbiegowie zaś jechali także nocą, a tym samym zyskiwali na czasie. Od
kiedy jednak wywnioskowaliśmy dokąd zdążają, zbliżyliśmy się do nich sporo. Dzisiaj rano
3
stwierdziliśmy przecież, że przejeżdżali tędy przed pięcioma godzinami. Idę o zakład, że
schwytamy ich jeszcze dziś wieczorem.
— Naprawdę pan tak sądzi? — uradował się Mindrello.
— Jestem tego pewien, o ile oczywiście nie zajdzie coś niespodziewanego — oświadczył
traper.
— Biada łotrom! Wybiła ich ostatnia godzina! — krzyknął Mariano i popędził konia.
Jechali odtąd w nieco lepszym nastroju, choć słońce wznosiło się już wysoko, a droga stawała
się coraz gorsza. Zdawało się, że każda góra, którą mijali, jest wulkanem. Wszędzie widać
było wygasłe kratery i kawałki lawy. Nagle góry jakby się rozstąpiły i oczom jeźdźców
ukazała się szeroka dolina z wioską pośrodku. Nieliczne domki, jak również ogrodzenia
otaczające mizerne pola kukurydzy, zbudowane były z bloków lawy. Przejeżdżali przez
wioskę, ciekawie się rozglądając. W pewnym momencie uwagę ich zwrócił dom, który różnił
się od innych; nad wejściem wisiała tablica z napisem wykonanym pastą do butów: HOTEL
DOLORES, co po hiszpańsku oznacza nie tylko imię kobiece, ale i boleść. Właściciel był
widać kpiarzem, bo nie mógł wymyślić lepszej nazwy dla tej obskurnej chałupy!
Ponieważ skwar z nieba dał się jeźdźcom mocno we znaki, postanowili odpocząć. Ledwo
zatrzymali się przed „hotelem", a już zjawił się szczupły mężczyzna, ubrany tylko w spodnie,
i podejrzliwie popatrzył na nich.
— Buenos dias, senior! — w imieniu wszystkich powitał go Grandeprise. — Czy można
dostać coś do jedzenia?
— Dlaczego nie? Jeżeli zapłacicie...
— To się rozumie samo przez się! Chciałbym jeszcze o coś zapytać: czy może byli tu dzisiaj
trzej jeźdźcy?
Wyraz twarzy hotelarza stał się jeszcze bardziej nieufny.
— Czy to jacyś wasi znajomi? — burknął.
— Nie, ale od dawna jedziemy ich śladem, chcemy bowiem zamienić z nimi kilka słów. A
więc tu byli! I widać nie przypadli panu do serca!
— Niech ich wszyscy diabli porwą! Potraktowali mnie jak psa, grozili, że mnie zabiją, jeżeli
natychmiast nie przygotuję posiłku. Podałem, co miałem. A kiedy upomniałem się o zapłatę,
wyśmiali mnie i odjechali.
— Kiedy to się wydarzyło?
— Przed jakimiś dwiema godzinami.
— Gracias á Dios! — zawołał Mindrello. — Nareszcie ich mamy!
4
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klobuckfatima.xlx.pl