Odnośniki
- Index
- King, e-book, Stephen King, Stephen King (ENG)
- King, e-book, Stephen King, Stephen King (ENG), The Darktower (Collection)
- King Stephen- Regulatorzy, Book, King Stiwen
- King Stephen - Człowiek, Book, King Stiwen
- King Stephen - Jaunting, Book, King Stiwen
- King Stephen - Bunt, Book, King Stiwen
- King Stephen - Diament, Book, King Stiwen
- King Stephen - Czarny Lud, Book, King Stiwen
- King Stephen- Strefa smierci, Book, King Stiwen
- King Stephen- Siostrzyczki z Elurii, Book, King Stiwen
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- jakbynigdynic.opx.pl
Kearney Paul - Boże Monarchie Tom 1 - Wyprawa Hawkwooda, E-book, Fantasy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Paul Kearney
Wyprawa
Hawkwooda
Hawkwood’s Voyage
Księga I cyklu Boże Monarchie
Przełożył
:
Michał Jakuszewski
Wydanie oryginalne: 1995
Wydanie polskie: 2003
Dla grupy z Museum Road:
Johna, Dave’a, Sharon, Felixa i Helen;
i dla dr Marie Cahir, partnerki we wszystkim
PROLOG
ROK ŚWIĘTEGO 422
Statek umarłych dryfował wzdłuż wybrzeża z północno-zachodnim
wiatrem. Marsle miał postawione, ale reje nadal były zbrasowane, jakby
wciąż gnał go wiatr otwartego oceanu, który dawno już pozostawił za sobą.
Pierwsi zauważyli go rybacy, w wigilię dnia świętego Beynaca. Przechylał
się mocno, mimo że fale nie były wysokie, a to, co ostało się z jego
ożaglowania, drżało i łopotało w podmuchach wiatru.
To
był dzień niepokalanego błękitu
–
morze i niebo odbijały się w sobie
nawzajem w bezkresnych płaszczyznach. Stadko mew krążyło niecierpliwie
wokół łodzi rybackich, których załogi wciągały na pokład wypełnione
srebrnym łupem sieci. Z lewej burty przemknęła grupka błyszczących
oyvipów: zły omen. Powiadano, że każdy z nich kryje w sobie wyjącą duszę
topielca. Wiatr jednak był przychylny, ławica wielka
–
widać ją było jako
szeroki cień pod kadłubem, od czasu do czasu przeszywany błyskiem
słońca odbijającego się w boku mknącej szparko ryby
–
a rybacy
przebywali tu już od przedpołudniowej wachty, wypełniając sieci zawsze
trudnym do zdobycia bogactwem morza. Ciemna linia hebriońskiego
brzegu po prawej za ich plecami przerodziła się w blady cień.
Szyper jednego z jo
li osłonił dłonią oczy
–
wyglądające jak niebieskie
kamyki otoczone pomarszczoną, ogorzałą skórą
–
przystanął i spojrzał na
morze. Porastająca jego podbródek szczecina była jasna jak włoski na
łodydze pokrzywy. W zapadniętych oczach odbijał się świetlisty cień wody.
– To ci dopiero –
mruknął.
– Co to jest, Fader?
–
Karaka, chłopcze, pełnomorski statek. Tak to przynajmniej wygląda.
Ale jej żagle wiszą w strzępach. Widzę też luźno opadający bras. Do tego
nabrała z tonę wody, jeśli mnie o to pytasz. A co się stało z załogą? Durne
szczury lądowe.
–
Może nie żyją albo opuścili statek?
–
zauważył jego syn.
–
Może. Albo może dopadła ich zaraza, która podobno szaleje na
wschodzie. To klątwa zesłana przez Boga na niewiernych.
Inni członkowie załogi zamarli w bezruchu, słysząc te słowa, i wbili
mroczne spojrzenia w zbliżający się statek. Wiatr zmienił nieco kierunek
–
poczuli, że nie wieje im już prosto w oczy
–
i niezwykły żaglowiec wytracił
prędkość. Jego sfatygowane maszty rysowały się czarno na tle horyzontu,
tam gdzie niebo i morze zlewają się ze sobą, tworząc zamazaną granicę. Z
dłoni rybaków ściekała woda, ryby trzepotały słabo w sieciach,
zapomniane i umierające. Kropelki potu spływały po nosach mężczyzn i
szczypały ich w oczy: wszędzie było pełno soli, nawet w płynach
ustrojowych. Wszyscy patrzyli na szypra.
–
Jeśli załoga nie żyje, żaglowiec należy do nas prawem znaleźnego
–
odezwał się jeden z rybaków.
–
Statek, który nadpływa z pustego zachodu bez śladu życia na
pokładzie, może tylko przynieść pecha
–
mruknął
drugi. –
Tam nie ma nic
poza tysiącami mil nieznanych mórz, za którymi leżą granice Ziemi.
–
Na pokładzie mogą być żywi ludzie, którzy potrzebują pomocy
–
oznajmił stanowczo szyper. Syn spojrzał na niego, otwierając szeroko oczy.
Cała załoga również skierowała nań spojrzenia. Czuł je tak, jak wyczuwał
promienie słońca, ale jego poorane zmarszczkami oblicze nic nie wyrażało.
Podjął już decyzję.
–
Podpłyniemy do niego. Jakobie, podnieś fok i zbrasuj reje. Gorm,
wciągnij te sieci na pokład i zawiadom inne łodzie. Niech zostaną na
miejscu. To dobra ławica, za dobra, żeby ją przepuścić.
Załoga wzięła się do roboty. Jedni mieli naburmuszone miny, inni byli
wyraźnie podekscytowani. Jol był dwumasztowy, a jego bezanmaszt
usytuowano za płetwą sterową. Żeby zbliżyć się do karaki, będzie musiał
halsować na wiejący od morza wiatr. Rybacy na pozostałych łodziach
zaprzestali na jakiś czas wciągania sieci, by popatrzeć, jak stateczek zbliża
się do celu. Karaka była zwrócona burtą do wiatru i pochylała się w prawo,
gdy po jej nawietrznej rozbijały się fale. Jol podpłynął bliżej i załoga
wyciągnęła trały, łapiąc za ciężkie wiosła. Szyper i kilku innych mężczyzn
wdrapali się na nadburcie, przygotowując się do niebezpiecznego skoku na
burtę karaki.
Żaglowiec majaczył nad nimi niczym mroczny olbrzym. Jego takielunek
powiewał swobodnie na wietrze, z łacińskiej rei bezanmasztu został
jedynie kikut, a grube belki odbojowe burty były popękane i
porozszczepiane, jakby karaka przeciskała się przez jakiś wąski przesmyk.
Nikt nie ujrzał na pokładzie śladu życia, nie usłyszano też odpowiedzi na
wołanie szypra. Mężczyźni trudzący się u trałów przerwali na chwilę pracę i
wznieśli ukradkiem ręce do piersi, by nakreślić Znak Świętego.
Szyper skoczył. Stęknął głośno z bólu, uderzając o burtę karaki,
wdrapał się na pokład przez reling i przystanął, dysząc ciężko. Inni
podążyli za nim. Dwaj z nich trzymali w zębach sztylety, jakby spodziewali
się, że będą musieli utorować sobie drogę walką. Jol odsunął się, gdy
zastępca szypra wszedł w lewy hals. Stateczek zatrzyma się, złapie wiatr w
żagle i powoli odpłynie. Szyper pomachał mu ręką na pożegnanie.
Karaka zanurzała się głęboko, a na wysokie kasztele na dziobie i rufie
napierał wiatr. Nie było słychać nic oprócz szumu morza, trzasków drewna,
poskrzypywania takielunku oraz łoskotu beczki przetaczającej się w tę i we
w tę w zęzie. Szyper uniósł głowę, wyczuwając woń rozkładu. Stary Jakob
spojrzał mu znacząco w oczy. Obaj pokiwali głowami. Na pokład dotarła
śmierć. Gdzieś tu leżały gnijące trupy.
–
Błogosławiony Ramusio, miej nas w opiece
–
odezwał się ochrypłym
głosem jeden z mężczyzn.
–
Żeby tylko się nie okazało, że to dżuma.
Szyper ze złością łypnął na niego okiem.
–
Nie strzęp jęzorem po próżnicy, Kresten. Wybadajcie z Danielem, czy
ten statek da radę płynąć z wiatrem. Mam wrażenie, że deski nadal nie
przeciekają. Może uda się nam dopłynąć do Abrusio, zanim kadłub utraci
szczelność i statek pójdzie pod wodę.
–
Chcesz nim dotrzeć do portu?
–
zapytał Jakob.
–
Jeśli zdołam. Ale będziemy musieli zejść na dół, żeby się przekonać,
czy grozi mu zatonięcie.
–
Szyper zachwiał się lekko, gdy statek zakołysał
się na fali.
–
Wiatr robi się silniejszy. To dobrze, o ile uda się nam zawrócić
statek. Chodź, Jakobie.
Otworzył drzwi na kasztelu rufowym i wszedł do mrocznego wnętrza,
zostawiając za sobą błękitną jasność dnia. Słyszał za sobą kroki bosego
Jakoba oraz jego ciężki oddech. Zatrzymał się. Statek kołysał się mu pod
stopami jak konająca istota. Smród zgnilizny był teraz silniejszy, tłumił
nawet znajome, morskie wonie soli, smoły i konopi. Szyper zwymiotował,
wyciągając ręce w ciemności, i wymacał następne drzwi.
–
Słodki Święty!
–
wydyszał, otwierając je.
Zalał go blask słońca, jasny i oślepiający, napływający do środka przez
strzaskane bulaje na rufie. W w
ielkiej kabinie sta
ł długi stół, na grodzi wisiały
[ Pobierz całość w formacie PDF ]