Kalicka Manula - Szczęście za progiem(1), PDF, marzec

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MANULA KALICKA
SZCZĘŚCIE ZA PROGIEM
Rodzina, rodzina nie cieszy gdy jest,
Lecz kiedy jej nie ma, samotnyś jak pies.
Jeremi Przybora
PROLOG
Gosia
Duża czarna mucha rozpaczliwie próbowała wydostać się z kałuży rozlanego piwa.
Siedziałam na zapleczu sklepiku Grzebałkiewiczowej. sączyłam piwo i obserwowałam jej
beznadziejne wysiłki.
No cóż, zawsze to jakaś akcja.
Przy sąsiednim stoliku drzemał stary Borowczyk. Poza nim widać było tylko brudnego
kundla, który szwendał się po okolicy w nadziei - nieuzasadnionej że dam mu coś do żarcia.
Piłam piwo powoli, tak by wystarczyło na jak najdłużej. Tu była cisza i spokój. Gdybym
nie miała tych dwóch złotych na browar, mogłabym pójść do jednej z moich koleżanek, Jadźki
albo Tereski. Tam też piłabym browar albo ciepłą wódeczkę i gadałybyśmy o byle czym. Dwoje
albo troje dzieci darłoby się, zakłócając nam konwersację. Jadzia przylałaby szmatą, żeby się
zamknęły. Tereska próbowałaby je przekrzyczeć. Mąż Tereski. Darek, spałby pijany za
przepierzeniem, a mąż Jagi, Olek. oglądałby na wideo film zrobiony w Hongkongu, na którym w
zasadzie widać tylko majtające nogi i facetów o martwych twarzach, naparzających innych
facetów o martwych twarzach. Wykrzykiwałby przy tym:
Widzicie?! Ale mu, kurna, dowalił! Ja cię kręcę!!! Widzicie?! Ale daje!!!
Z Tereską obejrzałybyśmy telenowelę pod tytułem „Maria Estrella wychodzi za mąż”.
U Jadźki nie było na to szans.
Zdecydowanie wariant z Tereską był lepszy. No, chyba że Darek by się obudził.
Patrzyłam na muchę i chciało mi się wyć. Było gorąco, było duszno, nic nie miało sensu.
Mucha znowu wpadła do kałuży, a już prawie się wyczołgała. Miałam dosyć. Nie wiem,
jak ja do tej pory to wytrzymywałam. Ani minuty dłużej. Koniec. Mam dość. Wymiękam.
Tereska chodziła ze mną do odzieżówki; w ciążę zaszła w trzeciej klasie.
I skończyła na niej edukację. Z małą zresztą szkodą, zarówno dla siebie, jak i przemysłu
odzieżowego. Jadźka skończyła nasz uniwersytet z czerwonym paskiem i co? To samo. Wiecznie
naprany mąż i bachory. Ja ocalałam. Nie wpadłam, miałam więcej szczęścia niż rozumu.
Kandydaci do małżeństwa trafiali mi się raczej tacy niżej podłogi. Nie chciałam ani ich, ani
życia, które mi mogli zaoferować. Kiedy patrzyłam na moje dwie kumpele i moją matkę,
wiedziałam, że te scenariusze lubią się powtarzać.
W domu troje rodzeństwa rozrabiało gorzej niż bachory Jadźki czy Tereski, a pijany
ojczym bynajmniej nie spał. Spojrzałam na zegarek. W tej chwili pewnie gra w karty z kolegami.
Kończą właśnie szóste wino. A może już siódme. Mniejsza o to. Jak wrócę, jeśli wrócę, pewnie
już padnie. A może nie. No, ta niepewność dodaje życiu uroku. Będę spała na przygórku albo w
stodole. Zawsze jakieś urozmaicenie.
Takich facetek jak ja było w naszej wsi kilkanaście. Wszystkie po odzieżówce, która
wciąż produkuje kolejne roczniki popapranych panienek.
No bo jedyny zakład odzieżowy splajtował lat temu cztery. Ja się już nie załapałam do
roboty. Miałam natomiast rzecz u nas rzadką, a mianowicie maturę. Nie wiem, co mnie
podkusiło. Z mojego rocznika zdawało ją dziesięć najambitniejszych. Wszystkie zdałyśmy i teraz
każda ma sobie czym tyłek podetrzeć. Albo powiesić na ścianie. Maturę, nie tyłek. Bo roboty nie
ma - ani u nas w Jagniątkowie, ani w sąsiednim Pleszewie. Żyjemy tylko siłą rozpędu. To mama
wyrwie jakiś zasiłek, to dzieciaki sprzedadzą grzyby albo śliwki przy drodze. Czasem ojczym coś
da, jeśli załapie się na jakąś robotę. Ogólnie mówiąc, kaszana.
A ja już nie mogę wracać do tego smrodu, brudu i ubóstwa. Ja padam, spadam, ja
wymiękam. Mnie tu już nie ma.
Patrzyłam na muchę, która nie ustawała w swoich wysiłkach, i kombinowałam, jak dać
nogę i gdzie. Żadnej rodziny, żadnych znajomych, żadnych pieniędzy. Zapłaciłam za piwo i
zostało mi złoty pięćdziesiąt. Mała fortuna, jednym słowem. Można z tym ruszać na podbój
świata.
To się nazywa, zdaje się, pat. Ani w tę, ani we w tę. Patrzyłam w stolik, patrzyłam na
Borowczyka, patrzyłam na muchę. Żadnego pomysłu. Pies się położył i spał w pełnym słońcu.
Może powinnam... co ja powinnam? Co ja mogę, nic nie mogę.
Może dać sobie spokój.
Nie, zdecydowanie nie.
Na ryneczek zajechał autobus, słońce grzało, piwo się kończyło. Z autobusu wysiadło
kilka znajomych osób i wszystkie się szybko rozpierzchły.
Nie przyjedzie raczej tym autobusem rycerz w lśniącej zbroi. To by było najlepsze i
najprostsze, ale coś mi mówiło, że nie ma co na to liczyć. Cuda się zdarzają. Może. Ale nie u nas,
w Jagniątkowie.
Proszę, zostanę poetką. Wiejską. Spróbujmy. Zaraz...
Szara droga w Jagniątkowie Ona tobie wszystko powie Czy Snopczyna już zaczyna Czy
chłopina już rozpina Szara droga w Jagniątkowie Ona tobie wszystko powie Jak kochała Iza mała
Jak dawała i płakała Szara droga w Jagniątkowie O sukcesie nie opowie Poezja pierwszej wody.
Ja chyba mam talent. Może dorobię do tego muzykę i będzie przebój disco polo. Kasa murowana.
No, to jest myśl. Tak, świetna, tylko że nie mam za grosz słuchu.
Samą poezją człowiek nie wyżyje. Co ja, do cholery, mogę albo powinnam zrobić?
Pieprzy mi się w głowie od tego upału i piwa. Co słychać u muchy? Znowu na dnie.
Świetnie, przynajmniej nie ja jedna.
- Jest nas dwie, słyszysz, mucho?
Żeby stąd zwiać, potrzebna jest choć mała kasa. Skąd ją wziąć? Oto jest pytanie. Jak z
Szekspira, nieomal. O ile czegoś nie mylę, to napisał jeszcze, że z niczego może być tylko nic.
No, zostawmy literaturę. Przygnębiająca jest. Skąd się bierze szmalec, czyli kesz? Od
mamy nie ma co liczyć, kumpele gołe i bose. Który to dziś. Piąty. Czy ja czasem nie mam farta?
Dzisiaj babcia bierze emeryturę. Jeśli wujek Tomek nie będzie pierwszy, to może mi coś kapnie.
Ruszyłam z kopyta, ale po chwili wróciłam do stolika. Wyciągnęłam muchę. Trzeba dać jej
szansę. To myślenie magiczne... Może to pomoże? Ja musze, a Bóg mnie?
To był mój dobry dzień. Tomeczek zapił i nie dotarł. Byłam pierwsza. Babcia dała mi
kasę bez słowa, tylko ją poprosiłam. Potem wmusiła we mnie ohydną grochówkę. Na ten upał!
Nie spytała, po co mi taka kasa. Czułam, że powinnam jej powiedzieć, że wyjeżdżam. Myślałam,
że się zmartwi, a tu babcia mnie zaskoczyła.
- Dawno powinnaś to zrobić.
Ogłupiałam. Popatrzyłam na jej pochylone plecy, na siwą głowę, na uważne oczy. Moja
babcia mi mówi takie rzeczy, nigdy bym się nie spodziewała.
- Tak myślisz, babciu?
- Jakżeby inaczej, dziecko. Przecie tutaj to aby się zmarnujesz. - Pomyślała chwilkę.
Zniknęła na przygorku i dołożyła mi jeszcze dwie stówki. Hojna ta babcia. Zaczęłam się
mizdrzyć, że to za dużo, że babci na życie nie starczy, a babcia na to: - Bierz, kiedy dają, bo do
niczego w życiu nie dojdziesz.
Spytałam, czy nie ma jakiejś torby albo walizki, bo rzeczy w coś muszę spakować.
- A mam - powiedziała babcia i wręczyła mi walizkę. Tekturową.
- To jest tekturowe! Babciu!!!
- A tak. A jaką byś chciała? Twój świętej pamięci ojciec poszedł z nią do wojska. Nie
podoba ci się?
- No... jest fajna. Strasznie dziękuję, babciu.
Nie ma to jak tradycje rodzinne.
Wzięłam walizkę i pomaszerowałam do domu. Na pożegnanie babcia mi przykazała, bym
pisała czasem. Powiedziałam:
- Jasne, babciu!
W domu, jak zwykle, zastałam piekło. Ojczym wyzywał Adasia od nierobów. Na mój
widok wrzasnął:
- O! Drugi nierób przyszedł.
Zmilczałam. Odwróciłam wzrok od jego napuchniętej twarzy i gatek trzeciej świeżości.
Nie lubiłam na niego patrzeć. Ściskając walizkę, poszłam na przygórek. Zaczęłam się pakować.
Mam parę niezłych ciuchów. Sama sobie uszyłam. Przynajmniej taki pożytek był z tej całej
krawieckiej szkoły. Jedyny chyba. Nie mam dużo rzeczy, ale nie mogłam się zdecydować, co
wziąć. Wszystko, co miałam, wydawało mi się ważne i potrzebne. Szła jesień, wzięłam więc parę
grubszych ciuchów, kilka kosmetyków, które mam. Zabrałam z łazienki szampon, mydło i pastę
do zębów. Jeśli chcę do czegoś dojść, muszę nie mieć skrupułów. Powiedzmy sobie to jasno. Nie
mogę też być brudna i śmierdzieć, bo kto mi da robotę. Zeszłam na dół i wywołałam mamę na
podwórko. Uderzając nogą o zardzewiałą bronę, zalegającą pod stodołą, odkąd pamiętam,
powiedziałam:
- Mamo, wyjeżdżam!
Mama spojrzała na mnie zestrachanym wzrokiem.
- Gdzie wyjeżdżasz, córeczko?
Rany boskie. Gdzie ja wyjeżdżam? Przyładowałam mocniej bronie, i: - Do Warszawy -
powiedziałam ambitnie. Bardzo ambitnie, bo sam bilet autobusowy zeżre mi dużą część gotówki.
- Co ty tam będziesz robiła? Zginiesz bez żadnego oparcia.
- Nic się nie bój, dam sobie świetnie radę! - zakrzyknęłam z wielkim przekonaniem, choć
go w ogóle nie miałam.
- Może ci dać jakieś pieniądze? - zapytała trwożliwie mama.
- Nie, dzi... ękuję, babcia mnie wspomogła. Mama odetchnęła z ulgą.
- Kiedy jedziesz? - spytała.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klobuckfatima.xlx.pl