Karol May - Korsarz [pl], Pozostałe

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
K
AROL
M
AY
K
ORSARZ
T
ŁUMACZENIE
:
A
DAM
B
IEDROŃ
P
ALĄCY
O
GIEŃ
Nad rzeką Bighorn płonęło niewielkie ognisko. Siedział przy nim mężczyzna w traperskim
stroju; długie, siwe włosy opadały mu na szeroki kark. Z jego nietuzinkowej postaci bił spokój
i opanowanie, tylko płomienne oczy zdradzały, że nic nie jest w stanie zdarzyć się wokół niego
niepostrzeżenie. Mężczyzna skończył właśnie posiłek, który składał się z kilku pieczonych ryb,
i napełnił żarem swój kalumet. Dołożył jeszcze trochę drewna do ognia, otulił w derkę i położył
obok.
Miejsce było zaciszne i odosobnione. Nurt rzeki rozlewał się tutaj szerzej, na kształt jeziora
z wieloma głębokimi, wąskimi zatokami, do jednej z których myśliwy pokierował swe czółno i
przycumował je do brzegu.
Z wolna zapadały ciemności, choć nadal dochodziły najprawdziwsze, głębokie i
melancholijne odgłosy puszczy. Samotny mężczyzna przysłuchiwał się wieczornemu hymnowi
lasu, owemu cichemu, choć dźwięcznemu śpiewowi, który zdaje się pochodzić z nisko
nastrojonej harfy Eola. Śpiew ten rozbrzmiewa dookoła i otacza ze wszech stron; dochodzi
zewsząd, a przecież nie sposób powiedzieć, gdzie bierze początek i gdzie zapisane są jego nuty.
W powolnym rytmie, pieszczotliwie szumiały liście i chlupotały fale. Po pniu wiązu zbiegła
wiewiórka, obrzuciła obcego ciekawym spojrzeniem, potem uspokojona powróciła do swojej
dziupli. Z poświaty, którą płomień ogniska rzucał na wodę, co jakiś czas wzbijała się ryba, by
spaść z głośnym pluskiem i pogrążyć się na powrót w otchłań swojego żywiołu. Płonące polana
trzaskały w żarze. Należący do żmij zygzakowatych
cooperhaed
pomknął od ognia z
szelestem; miał być może w pobliżu swoją letnią siedzibę, a teraz wydobywał się z dymu.
Chrząszcz, dopiero co wyrwany z pierwszego snu, pracowicie przedzierał się przez runo leśne z
prawie niesłyszalnym szelestem. Mały rój moskitów pląsał w rozdygotanym korowodzie wokół
wznoszącej się smużki dymu, wypełniając powietrze misternym, srebrzystym dźwięczeniem,
które nagle przerwane zostało złowróżbnym, gwałtownym brzęczeniem wielkiej i grubej ćmy;
niezdarnie, z bezwzględnością wbiła się w moskity niczym pocisk, by natychmiast ponieść
zasłużoną karę, opaliła bowiem sobie skrzydła i spadła w płomienie.
Naprzeciw, po drugiej stronie wąskiej zatoki, swój głos wydala żaba; musiała być olbrzymią
sztuką, bo jej rechotanie zasługiwało na miano istnego krzyku. Zdawało się, że poczuła się w
najwyższym stopniu dotknięta obecnością trapera, bowiem nie uraczyła go owym krótkim,
pełnym zadowolenia „kum kum”, ani owym zaciąganym, radosnym „reech–reech”, którym
1
pokojowo usposobiony żabi baryton oznajmia światu wysunięcie szerokiego pyska z wody,
lecz w najwyższej mierze było to ujadanie, gniewny wrzask, pozbawiony wszelkich skrupułów
i szacunku; to co pozwalał usłyszeć było najprawdziwszym, najbardziej wymownym łajaniem
oraz… ale zaraz, cóż to? Ropucha urwała nagle i było słychać, jak wskoczyła z powrotem do
wody. Coś albo ktoś ją spłoszył. Ten, kto latami i w obliczu tysięcy niebezpieczeństw
przebywał na Dzikim Zachodzie, potrafi ocenić każdy, nawet najmniejszy odgłos natury.
Naprzeciw złamała się gałąź, cienka, wyschnięta gałąź, leżąca na ziemi; myśliwy słyszał to
wyraźnie i mimo, że trzask był cichy, powiedział mu jednak, że spowodowała go stopa
człowieka. Jeśli gałąź łamie się nad ziemią, to nie ma powodów do obaw, gdyż stać się to
mogło za sprawą wiatru albo zwierzęcia; jeśli jednak drewno łamie się na twardym podłożu, to
istnieje prawdopodobieństwo, że w pobliżu jest człowiek.
Doświadczony traper po samym szmerze potrafi rozstrzygnąć, czy gałąź została złamana
przez gibką łapę skradającego się zwierza, czy mniej sprężystą stopę człowieka. Dzięki
wieloletnim ćwiczeniom potrafi on też określić, czy źródłem dźwięku są twarde podeszwy
butów białego, czy miękkie, podatne mokasyny Indianina.
Mężczyzna naprzeciwko, po drugiej stronie zatoki, był z pewnością Indianinem, co w
żadnym razie nie mogło być dla trapera pomyślną wiadomością. Kto wyznaje sprawiedliwość,
nie może aprobować postawy ludzi białych wobec czerwonoskórych. Indianin jest też
człowiekiem i posiada pełnię ludzkich praw. Występkiem jest odmawiać mu prawa do istnienia
i systematycznie pozbawiać go środków do życia.
W Kongresie Stanów Zjednoczonych do dzisiaj wygłasza się jeszcze kwieciste mowy; tak
zwanym „dzikim” przydziela się agentów i innego rodzaju „cywilizatorów”; człowiek
bezstronny potrafi jednak rozróżnić słowa od czynów. Indianin posiadał niegdyś ziemię na
wyłączność; był panem gleby i jej produktów. Żył na niej według własnego sposobu i wiodło
mu się w tym stanie znakomicie. Żadna indiańska tradycja nie wspomina o takim przelewie
krwi, jaki rozpoczął się tuż po napływie białych i ciągnie się dalej, aż do ostatnich czasów.
Pierwszych białych przyjęto niemalże jak bogów i oddawano im boską cześć, ale ci bogowie
pokazali wkrótce bardzo ludzkie albo raczej nieludzkie oblicze. W Meksyku i w Peru
spustoszono łąki i pola, zniszczono wioski i miasta, a dzięki temu, że w ruinę obrócono
urządzenia nawadniające, zamieniono ziemię w wielkie pustkowie.
Gorączkowa żądza złota, zdrada i nieposkromiony egoizm położyły kres życiu milionów
pokojowo usposobionych ludzi, a dzieje ludzkości osnuty wokół budowy fortów osobliwej,
choć w pełni usankcjonowanej formy cywilizacyjnej. A w Stanach Zjednoczonych Ameryki?
Czerwonoskóremu pisana jest śmierć; zginie więc i nie ma co nad tym filozofować.
2
Na ocenę Indianina nie powinny jednak wpływać informacje z drugiej czy trzeciej ręki, ani
najmniejsze nawet przejawy wrogości, do których jest ustawicznie zmuszany. Trzeba dotrzeć
do niego, wzbudzić w nim zaufanie i poznać go! Indianin jest powściągliwy, sprawiedliwy,
szczery, wierny i waleczny. Trudno go potępiać, gdy odwdzięcza się pięknym za nadobne, jeśli
oszukało się go i zwiodło. Jeśli nie dotrzymując słowa, przesiedla się go z jednego rezerwatu do
drugiego, to nic dziwnego, że nie poczuwa się, aby być Żydem, wiecznym tułaczem bez
ojczystej ziemi, lecz staje w obronie przyznanego mu skrawka, który niegdyś należał doń w
całości.
Rasa czerwonoskórych dogorywa. Po tysiąckroć skrzywdzona i zraniona, nie odchodzi w
pokoju. Toczy raczej straszną walkę na śmierć i życie. Woda ognista i podobne do niej
podarunki białych wciąż zbierają obfite żniwo. Indianin, niegdysiejszy olbrzym, ma jeszcze
dość siły, by zdusić wielu napastników w straszliwym boju.
Twardym łożem śmierci są dlań Góry Skaliste; w ich wąwozach i kanionach odbywają się
ostatnie walki. Ostatni wolny mieszkaniec Ameryki wie, że Pueblo, Zuni, Dueresi i wszyscy,
którzy poddali się wrogowi, umarli, bądź umrą na skutek wzgardy i zwyrodnienia powolną,
nikczemną śmiercią; on jednak pragnie zginąć z bronią w dłoni, jak rycerz Roland.
Wszyscy Indianie o tak zwanym pokojowym nastawieniu wykruszają się zwolna, nie
przekazując potomnym imienia i mężnych czynów godnych pamięci. Tym niemniej Komancze
i Apacze na południu i Siuksowie na północy, wypierani ze swych prerii, wycofują się pod
skrzydła Rock Mountains i krok po kroku brną we krwi swoich prześladowców; nim powalą
ostatniego z nich.
Walki te przetrwają na ustach młodszych pokoleń, a wokół każdej czaszki wyoranej z ziemi
lemieszem pługa, bądź wykopanej ostrzem rolniczej łopaty, legenda oplecie nić przewodnią,
natomiast współczucie dla zakłutego Indianina, a kto wie, może też konsekwencje mordu na
nim, nie staną się udziałem zwycięzców, lecz sprawiedliwej i słuszniej ich prawnuków.
Taki osąd przystoi człowiekowi. Nie ma potrzeby wyjaśniać na tym miejscu, co oznaczać
ma to ostatnie słowo, przy czym wcale nie powinno wyrażać ono etycznej wyższości i
bezrozumnej pewności siebie. Siwowłosy
westmann
wiedział o tym, że żołnierze z fortu Cast,
położonego w dole rzeki, natknęli się ostatnio na grupę Siuksów ze szczepu Tetongów.
Czerwonoskórzy urządzili zasadzkę na bizona, a według niepisanego prawa prerii zdobycz
należy się temu, kto pierwszy wyruszył na łowy. Mimo to dragoni, którzy również chcieli
zakosztować mięsa, zaczęli rościć pretensje do upolowanego zwierzęcia. Wywiązała się walka
i Indianie musieli ustąpić wobec przewagi doskonalszej broni białych, pozostawiając za sobą
wielu zabitych. Należało się spodziewać, że Siuksowie zemszczą się za zerwanie pokoju, toteż,
3
gdy myśliwy usłyszał w pobliżu trzask łamiącej się gałęzi, zwrócił baczniejszą uwagę na
przeciwległy brzeg. Oczy miał tylko z pozoru zamknięte, gdyż spod półprzymkniętych powiek
spoglądał bystro w tę stronę, gdzie rozległ się szmer. Zatoka była w tym miejscu szeroka
najwyżej na dwadzieścia stóp tak, że przeciwległa ściana zarośli była jasno oświetlona przez
ogień.
Trzeba mieć niezwykle subtelne, wyćwiczone zmysły, by w takiej sytuacji trafić w samo
sedno rzeczy; często jednak sam instynkt znaczy więcej, niż wytężenie organów postrzegania.
Część gałęzi została po drugiej stronie rozsunięta na boki, a w przerwie między nimi ukazała
się, i natychmiast znikła, para gorejących czernią oczu. Był to więc stary, doświadczony
wojownik, który podkradł się w to miejsce. Doskonale zdawał sobie sprawę, że wieczorem
można z powodzeniem dostrzec poświatę indiańskich oczu, pozwolił więc im tylko na chwilę
zabłysnąć. Ich blask uwidocznił się pięcio– albo sześciokrotnie, potem pochylone na boki
sitowia zyskały na powrót swe pierwotne położenie: czerwonoskóry upewnił się, że traper był
sam. Ten z kolei nie dostrzegł twarzy, tylko oczy, nie wiedział więc, czy oblicze Indianina
pokrywały barwy wojenne, czy podsłuchując, znalazł się tu w zamiarach pokojowych, czy
wrogich. W każdym razie wypadało przygotować się na najgorsze. Czy Indianin był w
pojedynkę? Czy przybył jako zwiadowca nad rzekę? Albo czy w pobliżu zatrzymał się oddział
Indian, którzy spostrzegli ogień i wysłali go, by zobaczył, kto przy nim obozuje? Można było
przypuszczę, że czerwonoskóry był sam. Rolę zwiadowcy Indianie przydzielają zwykle
młodym wojownikom, którzy powinni zaprawiać się w ćwiczeniach, ten mężczyzna był jednak
dojrzały i doświadczony.
Tak czy inaczej skradał się on teraz wokół zatoki, by zbliżyć się niepostrzeżenie do
myśliwego. Musiała wobec tego wystąpić jedna z dwóch możliwości: jeśli nieznajomy
przybywa w pokoju, to ukaże się niebawem między drzewami, by z dumnym pozdrowieniem
zająć miejsce przy ogniu, skłaniając białego do większej ostrożności; jeśli jednak przychodzi
jako nieprzyjaciel, znaczy to, że chodzi o życie.
Westman
odczekał chwilę, potem odwinął cicho swoją derkę, nisko, tuż przy samej ziemi,
nie podnosząc się i nie powodując najlżejszego szmeru, żeby z daleko wyglądało to tak, jakby
nadal jeszcze pod nią leżał. Następnie wziął swoją strzelbę i czołgając się zagłębił się w ciemną
gęstwinę lasu. Czerwonoskóry musiał nadchodzić z lewej strony; tymczasem biały znalazł
doskonałą kryjówkę pod kępą ciasno stojących obok siebie, dzikich łopianów.
W świetle dziennym można byłoby z powodzeniem obejść niewielką zatokę za pięć minut.
Jednak w panujących obecnie ciemnościach i z zachowaniem ostrożności Indianin nie mógł
zjawić się na drugiej stronie przy ognisku wcześniej, niż przed upływem piętnastu minut.
4
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klobuckfatima.xlx.pl