Karmazynowy cień 1 - Miecz rodu Bedwyrów, Salvatore R.A. - Karmazynowy Cień

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
R. A. Salvatore
Miecz Rodu Bedwyrów
(The Sword of Bedwyr)
Tłumaczyła Anna Krawczyk-Łaskarzewska
Dla Betsy Mitchell, za Jej wsparcie i wkład oraz za wskazanie nowych dróg i możliwości.
Doprawdy, entuzjazm jest zaraźliwy.
Specjalne podziękowania należą się Wayne’owi Changowi, Donaldowi Puckey’owi i Nancy
Hanger. Branża wydawnicza jest szczególnie trudna i konkurencyjna, toteż praca z tak
utalentowanymi i oddanymi osobami zapewnia ogromny komfort.
PROLOG
Oto Wyspy Morza Avon: poszarpane wierzchołki i faliste wzgórza, łagodne deszcze
i porywiste wiatry dmące znad lodowców ku Morzu Grzbietowemu. A dalej rozciąga się
spokojna Baranduine, ziemia prostego ludu i elfów Wysokiego Rodu, ląd skąpany w zieleni
i tęczach. I jeszcze Pięciu Wartowników, zapory dla wiatrów, nagie szczyty podobne do
wielkich, rogatych baranów, i wielobarwne porosty, które roztaczają niesamowity blask
o zmierzcha Niechaj wszyscy żeglarze strzegą się skał w pobliżu tej piątki!
Jest jeszcze Pretoria, najludniejsza i najbardziej cywilizowana wyspa, gdzie dominuje handel
z lądem stałym, a okolica aż roi się od miast.
Poza tym nieokiełznany Eriador. To ziemia wojen i twardych ludzi, którzy posługują się
mieczem równie dobrze jak pługiem. To ziemia klanów, dla których walka z pojedynczym
człowiekiem oznacza walkę z całym jego rodem, a o lojalności decydują więzy krwi.
Nieokiełznany Eriador. Tam chmury kłębią się nisko nad porośniętymi zielenią pagórkami,
a wiatr jest zimny nawet w środku lata. Tam elfy Wysokiego Rodu tańczą na ukrytych
wzgórzach, a gburowate krzaty wykuwają broń, która w ciągu roku niechybnie pokryje się krwią
wroga.
Opowieści o barbarzyńskich najeźdźcach, Huegotach, są zaiste długie, a wpływ tego
wojowniczo usposobionego narodu na mieszkańców Eriadoru nie ulega wątpliwości. Jednak
Huegoci nigdy nie zajęli tej ziemi i nigdy nie zniewolili eriadorskiego ludu. W klanach
zamieszkujących Eriador i barbarzyńskie wyspy mówi się, że za każdego zabitego Huegota ginął
jeden Eriadorczyk. Z tak tragicznym żniwem w walce z potężnymi barbarzyńcami nie mógł
porównać się żaden inny lud.
Z jaskiń Żelaznego Krzyża pochodzili cyklopi, dzikie i pozbawione litości jednookie bestie.
Łupili tę krainę, zostawiając za sobą popiół i zgliszcza, mordowali każdego, kto nie zdołał uciec
przed ich atakiem. A na Eriadorze spośród klanów został wyłoniony przywódca, Bruce
MacDonald, Jednoczący, który zebrał mężczyzn oraz kobiety i zmienił przebieg wojny.
Powiadają, że kiedy zachodnie pola zostały oczyszczone, sam Bruce MacDonald wyrąbał drogę
przez północne odgałęzienie Żelaznego Krzyża, aby jego wojska mogły się przedostać na
wschodnie terytoria i zmiażdżyć cyklopów.
To działo się sześćset lat temu.
Z morza nadciągnęli żołnierze Gaskonii, wielkiego królestwa na południe od wysp. I stało się
tak, że Avon, ziemia Elkinadoru, została podbita i „ucywilizowana”. Ale Gaskończykom nigdy
nie udało się zapanować nad północną częścią Eriadoru. Drewniane okręty pierwszej floty
roztrzaskały się i utonęły we wzburzonych odmętach Morza Grzbietowego, drugą flotę zaś
unicestwiły ogromne wieloryby. Z okrzykiem „Bruce MacDonald!” na ustach, wskrzeszającym
pamięć dawnego bohatera, lud Eriadoru walczył o każdą piędź ukochanej ziemi. Jego opór był
tak zawzięty, że Gaskończycy nie tylko wycofali się, ale nawet wznieśli mur, by odgrodzić się od
północnych ziem, które ostatecznie uznali za niemożliwe do zdobycia.
Ponieważ Eriadorczycy wciąż stawiali opór, a na południu tu i ówdzie wojna dosłownie
wisiała w powietrzu, Gaskończycy w końcu przestali się interesować wyspami i opuścili je.
Wpływ ich kultury można zauważyć w języku, obrzędach religijnych i sposobie ubierania ludu
Avon, ale nie na Eriadorze, nie w nieujarzmionej krainie, gdzie religia jest starsza od Gaskonii,
a najważniejszym spoiwem są więzy rodzinne.
Te wydarzenia miały miejsce trzysta lat temu.
Na Avon, w Carlisle na rzece Stratton, pojawił się obdarzony wielką mocą
król-czarnoksiężnik, który postanowił podporządkować sobie wszystkie wyspy. Nazywał się,
i nadal nazywa, Greensparrow. Jest człowiekiem gwałtownym i nie przebierającym w środkach.
Podpisał nikczemny pakt z Cresisem, który
rządził
cyklopami. Greensparrow nadał mu tytuł
pierwszego księcia i sprowadził do swojej armii skorych do wojaczki jednookich. Zdobył Avon
w zaledwie dwa tygodnie, zmiażdżył wszelką opozycję, a potem zamarzyło mu się podbicie
Eriadoru. Jego armia podzieliła los barbarzyńców, cyklopów i Gaskończyków.
Wówczas nadciągnęła nad Eriador ciemność, której nie mógł przeciąć żaden miecz i której
nie zdołała rozpędzić nawet największa odwaga. Była to zaraza, którą, jak szeptano trwożliwie,
wywołały moce nieczyste. Na Avon nikt nie odczuł jej skutków, ale na wolnym terytorium
Eriadoru, zarówno na lądzie stałym, jak i na wyspach, wymarły dwie trzecie ludności, a na
każdych trzech mieszkańców, którzy przeżyli, dwóch odczuwało tak wielkie osłabienie, że nawet
nie próbowali podjąć walki.
W ten sposób Greensparrow rozszerzył swe panowanie. Na mocy narzuconego przez siebie
rozejmu zdobył wszystkie ziemie na północ od Żelaznego Krzyża. W górniczym miasteczku
Montfort wyznaczył ósmego księcia, który nosił imię Caer MacDonald, na cześć Jednoczącego.
Na Eriadorze zapanowały ciężkie czasy. Elfy Wysokiego Rodu wycofały się, a krzaty zostały
wzięte do niewoli.
To było dwadzieścia lat temu. Właśnie wtedy przyszedł na świat Luthien Bedwyr.
Oto jego opowieść.
Rozdział 1
ROZTERKI ETHANA
Ethan Bedwyr, najstarszy syn lorda Bedwydrin, stał wyprostowany na balkonie wielkiego
domu w Dun Varna i obserwował dwumasztowiec pod czarną banderą, który leniwie wpływał do
portu. Mężczyzna o wyniosłej postawie był nachmurzony, jeszcze zanim dostrzegł oczekiwaną
flagę, na której widniały skrzyżowane, otwarte dłonie nad przekrwionym okiem. Tylko statki
królów albo północno-wschodnich barbarzyńców żeglowały tak jawnie po zimnych wodach
Morza Grzbietowego, zawdzięczającego swą nazwę strasznym, czarnym płetwom mięsożernych
wielorybów, których wygłodniałe stada przemierzały ciemną toń. Zresztą, barbarzyńcy nie
podróżowali w pojedynkę.
Wkrótce oczom Ethana ukazała się druga flaga, na której muskularna, zgięta w łokciu ręka
dzierżyła kilof.
– Goście? – zagadnął ktoś za jego plecami. Ethan rozpoznał głos ojca, lecz nie odwrócił się.
– To proporzec” księcia Montfort – odparł z wyraźną pogardą w głosie.
Gahris Bedwyr stanął na balkonie obok swego syna. Ethan skrzywił się, zerknąwszy na ojca,
który w odległych wspomnieniach wydawał się taki dumny i silny. W blasku wschodzącego
słońca brązowe oczy Gahrisa intensywnie lśniły, a zimna oceaniczna bryza owiewała jego gęste,
srebrzyste włosy, odsłaniając rumianą, pooraną bruzdami twarz, którą podczas wielogodzinnych
połowów na niebezpiecznym morzu zdążyło postarzyć słońce. Gahris dorównywał Ethanowi
wzrostem, a zatem był wyższy od większości ludzi na wyspie Bedwydrin, którzy z kolei
przerastali innych mieszkańców królestwa. W barkach był nadal szerszy niż w pasie, a żyły na
ramionach świadczyły o tym, że ciężko pracował za młodu.
Jednak kiedy statek z czarnymi żaglami zbliżał się do doków, a ochrypłe krzyki cyklopowej
załogi ponaglały wyspiarzy do usługiwania, oczy Gahrisa nie wyrażały władczego majestatu.
Ethan znowu odwrócił wzrok w stronę przystani, nie chcąc patrzeć na upokorzonego ojca.
– To chyba kuzyn księcia – odezwał się Gahris. – Słyszałem, że podczas wakacji zamierzał
zwiedzać wyspy na północy. No cóż, musimy zadbać o to, żeby uprzyjemnić mu pobyt.
Odwrócił się, jakby chciał odejść, ale widząc, że Ethan wciąż kurczowo ściska poręcz
balkonu, przystanął.
– Będziesz walczył na arenie, żeby zabawić naszych gości? – zapytał, choć wiedział, jaką
usłyszy odpowiedź.
– Tylko pod warunkiem, że moim przeciwnikiem będzie kuzyn księcia – odparł Ethan
z niezmąconą powagą – i że stoczymy walkę na śmierć i życie.
– Musisz nauczyć się akceptować to, co zastajesz – napomniał go Gahris.
Ethan zwrócił ku niemu rozwścieczone spojrzenie. Ćwierć wieku temu, jeszcze zanim
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klobuckfatima.xlx.pl